– Jeśli zabierzesz głos i będziesz miał nawet pomysł, nikt się tu nie obrazi – dał mu kuksańca ojciec.
Nearco miał kompleks następcy tronu i wydawało mu się, że wszystko mu się należy. Ale nie robił nic, aby poznać tajniki organizacji, częściowo dlatego, iż uznał, że wie wszystko, częściowo z braku talentu i chęci.
– Mamy w rękach bombę – ucieszył się wydmuchując niebieski dym. – Na co czekamy, aby ją uruchomić? Wystarczy podać do odpowiednich gazet. I gra skończona. La Manna jest skończony – gorączkował się podnosząc głos.
Latella spojrzał na Galante.
– Co o tym sądzisz, John? – zapytał spokojnie jak zwykle.
Stary i wierny współpracownik pokręcił głową.
– Komu to się przyda? – rozumował. – Co nam przyjdzie ze skandalu w prasie?
– Uzyskamy to, że La Manna zareaguje z okrucieństwem tygrysa – wtrącił José Vicente – i rozpocznie najkrwawszą ze wszystkich wojen.
– Dokładnie to by się wydarzyło – potwierdził Latella kierując niemy wyrzut w stronę syna.
– Chryste panie! – rozłościł się Nearco. – Co chciałbyś zrobić? Pójść do niego i powiedzieć: „Popatrz na te świństwa twojej żony, postawmy krzyżyk na przeszłości i pogódźmy się”? Tego chciałbyś?
– To już lepsze rozwiązanie niż to poprzednie, ale jeszcze niewystarczająco skuteczne – odparował spokojnie Frank.
– Musimy doprowadzić Joe La Mannę do burdelu, w którym zostały zrobione te zdjęcia. Joe musi zobaczyć przedstawienie na własne oczy.
– Wyślemy mu zaproszenie z dopiskiem „Obowiązuje strój wieczorowy”. – Nearco próbował odciąć się.
Latella spojrzał na syna z politowaniem.
– Sean zajmie się zaproszeniem. Potem José dostarczy mu zdjęcia. Oczywiście kopie. Wtedy będzie gotowy do pertraktacji. I zaakceptuje kapitulację. Bezwarunkową kapitulację. Ale dopiero po przedstawieniu obejrzanym na żywo. Jasne? – zakończył Frank piorunując syna wzrokiem.
Joe La Manna przeszedł przez hol willi w High Point w New Jersey i zszedł do suteryny. W rozbieralni przebrał się w kostium kąpielowy i otworzył drzwi wychodząc na kryty basen. Był postawnym mężczyzną z niewielką nadwagą, której nie mógł się pozbyć. Wszystkie próby odchudzania kończyły się porażką.
– Spóźniłeś się – skarcił go męski głos, młody i wesoły.
– Utknąłem w korku – usprawiedliwił się, zbliżając się do drabinki.
Atletyczna sylwetka młodego człowieka odcinała się wyraźnie na tle przejrzystej niebieskiej wody w basenie.
– Przepłynąłem już cztery baseny – uśmiechnął się pokazując białe, mocne zęby. – Dzisiaj jestem naprawdę w formie.
– Zobaczymy więc, czy mnie pokonasz – rzucił mu wyzwanie Joe wchodząc do wody i zbliżając się do chłopaka.
Ruszyli jednocześnie na sygnał dany przez Joe i płynęli na plecach młócąc energicznie rękoma. Nogi chłopca leżały bezwładne, a mimo to pierwszy osiągnął przeciwległy brzeg basenu olimpijskich rozmiarów. Mocnym pchnięciem klatki piersiowej wywinął w wodzie koziołka, wypłynął i pracując mocno rękoma zawrócił. Joe dogonił go zadyszany.
– Sapiesz i dyszysz jak lokomotywa, tato – śmiał się chłopak.
– Żadna sztuka! – odciął się zduszonym głosem. – Masz dwadzieścia lat. Nie pijesz, nie palisz. Jesz tyle, ile trzeba.
– Możesz zawsze brać ze mnie przykład – zachęcał go.
– Powinieneś wybrać sobie mądrzejszego ojca – powiedział Joe zbliżając się do drabinki, przy której był jego syn.
– Każdy pretekst jest dla ciebie dobry.
– Chodź, poćwiczymy trochę – zachęcił go chwytając za kostki u nóg.
Albert położył się na wodzie trzymając się rękoma drabinki. Joe zmuszał go do ruchów przypominających jazdę na rowerze. Ćwiczenia wchodziły w skład terapii i Joe za każdym razem, kiedy tylko mógł, zastępował fizjoterapeutę, wkładając w ten obowiązek całe swe ojcowskie uczucie. Po wypadku samochodowym, w trakcie którego jakiś odprysk uszkodził mu kręgosłup i w konsekwencji spowodował paraliż nóg, Albert załamał się. Później chęć życia zwyciężyła i stał się mistrzem w posługiwaniu się fotelem na kółkach. Dzięki odpowiedniemu wyposażeniu mógł znów prowadzić samochód. Miał silnie rozwinięte barki i klatkę piersiową, natomiast nogi były cienkie.
– Jesteś zdenerwowany – stwierdził Albert.
– Tylko zmęczony – sprecyzował Joe kłamiąc. W rzeczywistości był bardzo zdenerwowany. Telefon od Franka Latelli był dziwny. Jego najgorszy wróg rozmawiał z nim spokojnie i w niezrozumiały sposób, przyjacielskim tonem.
– Chciałbym, żebyś zobaczył coś, co cię bardzo zainteresuje – powiedział wywołując w nim niepokój.
– Gramy w zgaduj-zgadulę?
– Jestem pewny, że po obejrzeniu tego, co ci proponujemy, my dwaj dogadamy się.
– Powiedz mi, Frank, mózg ci wysiada?
– Nie, Joe. Wiem, co mówię i jestem czujny. Mówię w imię moich interesów, ale również twoich.
– Sądzisz, że możesz coś komuś nakazać? A zwłaszcza mnie? Frank, ty masz odlot.
– To żaden rozkaz, Joe. Jedynie zaproszenie. Lub jeśli wolisz – sugestia. Lub rada. Choć raz powinieneś mnie posłuchać.
Było naprawdę coś dziwnego w głosie Latelli, niezwykła pewność siebie, nieuzasadniona w świetle ostatnich znanych wydarzeń.
– Co ty mi tu pieprzysz, Frank? Mam cię w garści. Masz związane ręce.
– Mag Houdini rozrywał łańcuchy i kłódki.
– Ale ty już jesteś trupem i jeśli jeszcze chodzisz, to tylko dlatego, że nikt ci o tym nie powiedział. Ja ci to teraz mówię.
– Dziś wieczór przyjedzie po ciebie do domu w High Point Irlandczyk. Z naszej strony nie będzie żadnych sztuczek. Ty też nic nie wymyślaj – Latella przerwał rozmowę, zanim La Manna mógł odpowiedzieć.
– Pomóż mi wyjść – powiedział Albert do ojca, który go nie słuchał. Nie wiedział dlaczego, ale wiedział, że pojedzie z Seanem McLeary na tajemnicze spotkanie. Był pewien, że Latella dotrzyma danego słowa i że nie będzie pułapek.
Był też pewien, że tym razem przeciwnik nie blefował. Żeby sprawdzić jego karty, musiał przystąpić do gry.
– Tato, mówię do ciebie, czy ty mnie słuchasz? – przywołał go do rzeczywistości Albert.
Podniósł go i posadził w fotelu na kółkach, wyłożonym prześcieradłem kąpielowym.
– Ależ oczywiście. Chcesz poprosić tę… tę dziewczynę, żeby za ciebie wyszła. A dlaczego miałbyś tego nie zrobić? – powiedział wycierając mu miękkim materiałem nogi.
Przeklęty Irlandczyk! Właśnie jego wyznaczyli mu na przewodnika. Kiedy pojawiał się Sean McLeary wiadomo było, że będą kłopoty. Tak było ze starym Alem, tak było z przemytem narkotyków z Sycylii. No i teraz…
– Chryste, tato – napadł na niego syn – o problemie mojego życia ci mówię! Dlaczego mnie nie słuchasz? Moja dziewczyna rzuciła mnie! I wiesz dlaczego? Ponieważ jestem tylko na wpół mężczyzną! Jestem kaleką! – krzyczał. – Impotentem i kaleką!
Joe nie miał żadnych argumentów, które mógłby przeciwstawić rozpaczy syna. Nie mógł mu powiedzieć: „Stracisz jedną, znajdziesz sto innych.”
Ten chłopak, który na zawsze utracił męskość, musiał znaleźć jakiś inny cel w życiu. I musi być gdzieś na tym szerokim świecie jakiś wystarczający powód, który nie pozwoli mu pójść na dno. Był gotów bić się o niego aż do śmierci, ale nie w tej chwili.
Jego myśli, jego uwaga były skupione na tym przeklętym Irlandczyku. Już dawno powinien był skręcić mu kark. Ale pewnego dnia usunie go z powierzchni ziemi.
– Fakt, że ta kurewka cię rzuciła, jeszcze nic nie znaczy – odpowiedział niezręcznie, wiedząc dobrze, że miało to decydujące znaczenie.
– Zgoda, tato – poparł go chłopak, pozornie pogodzony z losem.
Wiedział, że ojciec bardzo go kocha, ale zdawał sobie też sprawę, że czasami, w pewnych sytuacjach, niezależnie od wagi problemu, może liczyć tylko na siebie. Musiał przyznać, że w gruncie rzeczy ojciec, z tą swoją surowością, był jedyną osobą, która traktowała go tak, jak gdyby był normalnym człowiekiem.
Albert zdjął kostium. Joe spojrzał na niego. Był wspaniałym mężczyzną, wyposażonym hojnie przez naturę, tak jak i on, ale ten cholerny wypadek zdmuchnął płomień, który zasilał jego moc. Co za gówniane życie! Czy się kiedykolwiek z tym pogodzi? A nawet jeśli zaakceptuje swoją ułomność, czy znajdzie kobietę zdolną go pokochać za to trochę, co może jej zaofiarować? Te pytania nie dawały mu spokoju. Teraz jednak nie miał czasu na szukanie sensownych odpowiedzi, o ile takowe istnieją.
– Do jutra, Albercie – pożegnał się gwałtownie, klepiąc go przyjacielsko po ramieniu.
Sean, oparty o swoje czerwone ferrari zaparkowane przed wejściem do willi La Manny, palił niechętnie papierosa rysując na śniegu esy-floresy czubkiem wyglansowanego buta.
– Jedźmy – rozkazał Joe z udawaną obojętnością, wychodząc z holu.
Sean uśmiechnął się do niego z podejrzaną serdecznością i zaprosił do samochodu. Usiadł za kierownicą i ruszył białą już aleją, dojeżdżając do otwartej elektronicznie bramy.
Sean dotknął hamulca i samochód, posłuszny, zatrzymał się.
– Co jest? – zapytał Joe.
– Twoja obstawa – odparł lakonicznie Irlandczyk machając prawą ręką jak autostopowicz, pokazując chryslera, który zatrzymał się za nimi.
– Moi ludzie jadą za mną wszędzie – powiedział.
– Nie tym razem – sprecyzował Sean. – My się zajmujemy transportem. O ile wciąż jeszcze chcesz się udać na to spotkanie. Nie ma miejsca na mediacje i zagrywki. Wóz albo przewóz.
La Manna ścierpiał w milczeniu. Otworzył drzwiczki, dał znak i samochód ruszył z piskiem opon w kierunku Nowego Jorku, podczas gdy obstawa pozostała za zamykającą się bramą.
Ochłodziło się. Z nieba leciały małe płatki śniegu. Przejechali w milczeniu około trzydziestu kilometrów z szybkością na jaką zezwalały warunki na drodze oczyszczonej przez okazałe pługi śnieżne, dobrze widoczne w ciemności dzięki światłom sygnalizacyjnym. La Manna przeżuwał myśli i fakty, zrobił przegląd wszelkich możliwości, ale nic nie rzucało światła na tę głęboką tajemnicę.
Nie był pewien nietykalności. Nie miał żadnej pewności. Jedynie wrażenie, że nikt nie wyrządzi mu fizycznej krzywdy. Nikomu by się to nie opłacało. Frank Latella wiedział, że jeśli tylko spadłby mu włos z głowy, jego rodzina zostałaby unicestwiona. Frank był zbyt inteligentny, aby wystawiać się na takie ryzyko. Mimo wszystko, przygotował się na najgorsze. Spojrzał na profil Irlandczyka. Był nieprzenikniony. Sztuka czekania nie pasowała do jego popędliwej natury, ale tym razem musiał się dostosować. Co miał na myśli Frank robiąc aluzję do maga Houdini, który umiał rozrywać łańcuchy i kłódki.