– Co proponujesz? – ponaglił Frank.
– Wywieźć ją z Nowego Jorku. Wywieźć ją ze Stanów Zjednoczonych.
– Wydaje mi się, że to mądra i rozsądna propozycja. Można to zrobić – odrzekł. – A nawet trzeba to zrobić. Odeślemy rodzinę Pertinace do Castellammare del Golfo pod opiekę przyjaciela. W ten sposób twoja Nancy będzie mogła zapomnieć. I wyrosnąć.
– A jeśli mama i babcia nie będą chciały? – zaniepokoił się olbrzym.
– Będą chciały – uciął krótko Latella.
Sprawa była zamknięta.
– Samochód czeka – zawiadomił José.
– Zająłeś się wysłaniem wieńca?
– Najpiękniejszego, Frank.
– A napis na szarfie?
– Taki jak chciałeś: „Niezapomnianemu przyjacielowi”.
– Złotymi literami?
– Żółtymi i błyszczącymi.
– To jedźmy złożyć hołd niezapomnianemu przyjacielowi Albertowi – zakończył zadowolony Latella, wkładając na głowę czarne borsalino, które José mu podał.
Anna Pertinace siedziała na kamieniu w cieniu czarnych winogron i czuła się nieodwołalnie stara. Wyciągnęła z kieszeni szarej, perkalowej spódnicy czystą, pachnącą lawendą chusteczkę, przetarła twarz i szyję wsuwając ją nieco za kołnierzyk zapiętej pod brodę bluzki. Wyciągnęła ją mokrą od potu. Czerwcowe słońce paliło wysuszoną już ziemię. Anna wracała z cmentarza, gdzie modliła się przy grobie, w którym miały zostać złożone zwłoki jej syna Calogero natychmiast po uzyskaniu zezwolenia na przeniesienie. Ciało jej chłopca spoczywało jeszcze tam, w tym amerykańskim mieście, którego nazwy nie chciała nawet wymieniać. Powrót do domu nie złagodził bólu z powodu poniesionej straty i na pewno już nigdy nie uwolni się od tego bolesnego ucisku, który zapierał jej dech w piersiach i nie pozwalał pogrążyć się w przynoszącym ulgę płaczu. Od czasu do czasu podmuch wiatru poruszał szerokimi liśćmi, niosąc zapach morza i mieszając go z zapachami łąk i pól.
Pomyślała o synowej i wnuczce. Addolorata i Nancy zamknęły się w sobie, mówiły niewiele i wykazywały obojętność wobec przygotowań czynionych przez nią na cmentarzu, gdzie miały spocząć doczesne szczątki jej syna. Staruszka pilnie kontynuowała to wzbudzające litość zajęcie, które nadawało sens jej życiu. Od powrotu na wyspę każdego ranka, bardzo wcześnie, udawała się na cmentarz, zanosiła świeże kwiaty biednym zmarłym krewnym i czyściła nagrobek z owalną, emaliowaną fotografią Calogero, przygotowany przez miejscowego rzemieślnika. Mówiła do uśmiechniętej twarzy syna na fotografii, ale żal, który ściskał jej serce, nie dawał jej spokoju.
Kiedy słońce stało wysoko na niebie, Anna opuszczała cmentarz pełen zapachów kwiatów i rozmarynu, wypełniony leciutkim, melodyjnym brzęczeniem rodzącego się lata, i ruszała w powrotną drogę.
Odpoczynek w winnicy stał się przyzwyczajeniem ze względu na zmęczone nogi, poprawiał też krążenie, które nie było już takie, jak dawniej.
Schodziła ze ścieżki i siadała na kamieniu, tam gdzie dojrzewały czarne winogrona. Codziennie o tej samej godzinie, jakby w milczącym porozumieniu, przechodził tędy don Pietro Indelicato, którego wrodzona ostrożność zaprzeczała nazwisku. Był to krzepki, rumiany starzec o błyszczącej tłustej twarzy, która zdradzała jego nadmierne łakomstwo, a gęsta siatka małych różowych żyłek na skrzydełkach nosa świadczyła o zamiłowaniu do nektaru uzyskiwanego z owoców tych winnic. Gęsty wianuszek mocnych białych włosów podkreślał rozległą łysinę. Don Pietro Indelicato był proboszczem w kościele Matki Boskiej Wniebowziętej i przejeżdżał tędy na rowerze wracając z odwiedzin u chorych. Ciężko pedałował na starym, damskim rowerze marki Bianchi po kamienistej ścieżce, pocąc się jak mysz.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – mówiła Anna Pertinace widząc, jak nadjeżdżał.
– Niech będzie pochwalony – odpowiadał jadąc prosto przed siebie.
Tego ranka nieoczekiwanie zatrzymał się. Zdjął nogi z pedałów wspomagając słabe hamowanie roweru i ze ścieżki podniosły się dwa białe obłoczki kurzu, który osiadł na butach i na brzegu czarnej sutanny. Z nieoczekiwaną zręcznością z uwagi na wiek i wagę zsiadł ze zniszczonego wehikułu i stanął naprzeciw kobiety.
Don Pietro i Anna byli rówieśnikami. On był młodym wikarym u starego proboszcza, kiedy Anna poślubiła Ignazio Pertinace. Później zrobił karierę.
Kobieta chciała się podnieść na znak szacunku, ale powstrzymał ją władczym gestem ręki i uśmiechem.
– Obydwoje jesteśmy starzy, Anno – upomniał ją. – Nie róbmy żadnych akrobacji – zażartował z błyskiem sympatii w małych niebieskich oczach. Oparł rower o drzewko i usiadł obok Anny.
Przejechał chłop na mule. Odwrócił się do nich i uchylił bez słowa czapkę. Kiedy ucichł głuchy i delikatny stukot kopyt, don Pietro wyłowił z kieszeni obszernej sutanny wielką chustkę w biało-niebieską kratę i zaczął wycierać pot.
– Już od pewnego czasu chciałem z wami porozmawiać – zaczął rozpinając krochmalony, nie pierwszej świeżości kołnierzyk.
– I dlaczego tego nie zrobiliście? – zapytała bez dawnego onieśmielenia.
– Może brakowało okazji – odpowiedział wzdychając.
– A teraz czego brakuje, wielebny? – ucięła kobieta z ironią.
– Waszej dobrej woli – powiedział ksiądz mając w głębi duszy nadzieję, że Anna w dalszym ciągu będzie powściągliwa.
W rzeczywistości zatrzymał się tylko z obowiązku i w poszukiwaniu alibi dla własnego braku zainteresowania. W tej miejscowości, w której się urodził, wychował i w której wypełniał swą misję apostolską, udoskonalił sztukę niedomówień, potrzebną do życia jak powietrze.
Był w niezręcznej sytuacji: spoczywał na nim obowiązek wykazania zainteresowania, a jednocześnie nie chciał znać sekretów zbyt ciężkich na jego stare barki.
– Tak niewiele jest do opowiadania – usprawiedliwiła się kobieta.
– Trudno – ucieszył się w duchu ksiądz.
– Lub może za dużo i ja, biedna, prosta kobieta, gubię się w tym. Umiem wyrysować mój podpis, bo nauczyłam się tego na pamięć. Ale nie umiem pisać.
– To wcale nie umniejsza waszej inteligencji – pochwalił ją wydmuchując głośno nos w chustkę. – Zawsze byliście kobietą inteligentną. Jeśli teraz nic nie mówicie to dlatego, że myślicie, że wasz proboszcz nie może wam pomóc – usprawiedliwił ją. – Ale czasami rozmowa przynosi ulgę.
– Historię znacie, don Pietro. B… – przerwała, zanim wymówiła niepotrzebnie imię dobrego Boga. – Los – podjęła – uwziął się na naszą rodzinę. Zabili mi syna. Teraz moja synowa jest otępiała z bólu i już nie potrafi być dobrą matką dla swoich dzieci. Moja wnuczka Annina zamknęła się w sobie jak jeż. Ona patrzyła na świat oczami swego ojca. Być może to nie jedyny powód jej cierpienia – zatroskała się staruszka przypominając sobie pełne cierpienia spojrzenia, które wymieniały pomiędzy sobą Addolorata i Nancy.
– Widziałem pani wnuczka Salvatore. Wygląda na pogodne dziecko – próbował pocieszyć ją ksiądz.
– Sal jest cieniem Nancy – wyjaśniła staruszka.
– Czas jest najlepszym lekarstwem w takich przypadkach – powiedział ksiądz. – Czas i wiara. Należy modlić się i czekać.
Dziwny, pełen niejasności był ten nagły powrót z Ameryki rodziny Pertinace i don Pietro mógł się tylko domyślać, wolał jednak nie dociekać.
Wyjechali dziesięć lat temu, biedni jak myszy kościelne, sprzedając nawet domek u stóp starego aragońskiego zamku, a teraz mieszkali w mieście, w kamienicy przy głównej ulicy, którą oddał im do dyspozycji don Antonino Persico, osoba powszechnie szanowana, właściciel pastwisk, winnic, gajów oliwnych i wielu domów w Castellammare, a także w Trapani i w Alcamo. Poza tym było jeszcze konto w Banku Handlowym na nazwisko Addoloraty, systematycznie zasilane dolarami.
Rodzina Pertinace znajdowała się pod dobrą opieką i proboszcz kościoła pod wezwaniem matki Boskiej Wniebowziętej domyślał się nawet, pod czyją. Ale co innego domyślać się, a co innego wiedzieć.
– Jeśli mógłbym w czymś pomóc – powiedział don Pietro wstając z wysiłkiem – wiecie, gdzie mnie szukać.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – wyrecytowała staruszka podczas gdy wsiadał na rower.
– Na wieki wieków – odpowiedział ksiądz naciskając na pedały, w głębi duszy zadowolony, że wypełnił swój pasterski obowiązek unikając ciężaru niebezpiecznych wyznań.
Dwupiętrowa kamienica na końcu corso, zamieszkała przez rodzinę Pertinace, była zwieńczona tarasowym dachem z balustradą o kamiennych kolumienkach. Na balustradzie kwitło w donicach geranium. Z jednej strony wznosiła się ściana sąsiedniego budynku, do której przymocowano zieloną markizę z opuszczonymi zasłonami. Pod tym schronieniem przed rzadko pojawiającym się deszczem oraz zbyt ostrym letnim słońcem ustawiono wiklinowe foteliki i niski stolik. Ze swojego tarasu Nancy widziała wapienny, nagi szczyt Monte Inici, zakurzonego olbrzyma pokrytego mizernymi pastwiskami i winnicami, którymi sporadycznie zajmowali się rybacy, zmuszeni przeplatać połowy pracami w polu. Morze, zamknięte w najrozleglejszej zatoce na wybrzeżu sycylijskim, było niezrównanej piękności, ale ubogie w ryby z powodu kłusowników, którzy przywłaszczali sobie jego bogactwa przy pomocy materiałów wybuchowych. Gdziekolwiek Nancy nie spojrzała, pod maską piękna tej ziemi ojców, na której czuła się wciąż obco, widziała biedę. Pokazano jej greckie świątynie w Selinunte i ruiny w Segesta, lecz te znamienite świadectwa starożytnych cywilizacji nie były w stanie złagodzić jej tęsknoty za Stanami Zjednoczonymi, które uważała za swoją prawdziwą ojczyznę, choć Nowy Jork wiązał się z zabójstwem ojca, strzałem z pistoletu, który pozbawił życia Toniego Croce i zakończył jej dzieciństwo. Jej marzenia utonęły we krwi i teraz żyła tęsknotą i udręką. Upłynął rok od jej powrotu.
Nancy, niespełna czternastoletnia, urosła i jeszcze bardziej wyszczuplała. Jej piękna twarz o doskonałym owalu, otoczona gęstą masą czarnych włosów spływających falami na ramiona, zmieniała wyraz w zależności od jej stanu ducha. Wielkie szare oczy o złotych błyskach wyrażały dojrzałość kobiety i powagę osoby, która dużo wycierpiała, natomiast piersi, jeszcze niedojrzałe, ledwo odznaczały się pod białą bluzeczką, wskazując nastolatkę, którą w rzeczywistości była. Wielki ból i tragiczne przeżycia z niedawnej przeszłości naznaczyły ją na zawsze. W rzadko goszczącym na jej twarzy uśmiechu przebijał nieodwołalnie smutek. W szkole mówiła niewiele, również z nauczycielką miała słaby kontakt. W domu, w którym zresztą rzadko przebywała, potrafiła porozumieć się tylko z Salem, który wciągał ją w swoje sprawy. Z matką i babką nie miała kontaktu. Wolne chwile spędzała w swojej kryjówce pod zieloną markizą na tarasie domu, w towarzystwie książek i własnych myśli. Czytała, pisała, rozmyślała, a potem wpatrywała się w odległy punkt, gdzieś poza morzem Sycylii, poza szerokim oceanem, i wyraźnie widziała Statuę Wolności, Ellis Island, duże bloki Brooklynu, wieżowce Manhattanu, New York City, Amerykę, swoją prawdziwą ojczyznę, którą była zmuszona opuścić z sercem przepełnionym bólem i oczami pełnymi łez. Podtrzymywała ją pewność, że pewnego dnia wróci tam, gdzie spędziła dzieciństwo, do tego chaotycznego i okrutnego, ale pełnego życia miasta. Do tego świata pełnego obietnic, nadziei, tak bardzo różniącego się od tego miejsca wygnania, gdzie zmuszona była żyć czekając, aż José Vicente pozwoli jej powrócić.