Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zanim grupa rodzinna zajęła miejsca, zawiadomiony przez nieomylny tam-tam pojawił się osobiście Victor Partana, nienaganny w swoim czarnym smokingu, doskonale leżącym na jego słusznej sylwetce, gościnny i serdeczny, doskonały w roli gospodarza.

– Albert! – wykrzyknął pokazując w uśmiechu wspaniałe zęby, dzieło techniki protetycznej. Victor Partana miał sześćdziesiąt pięć lat, tyle co Albert Chinnici, ale wyglądał na czterdzieści pięć.

Albert uścisnął go, ryzykując przypalenie nieodłącznym papierosem rękawa smokingu.

– Świetnie wyglądasz – powiedział z nutą zawiści w głosie.

– Ty też się dobrze trzymasz – próbował odwzajemnić się Victor, ale nie umiał kłamać.

– Czuję się do dupy. I to widać – odpowiedział rozzłoszczony, zanim opanował go duszący kaszel.

Victor poprowadził przyjaciela do dyskretnego stolika w kącie lokalu. Obstawa i Joe La Manna zajęli strategiczne miejsca przy stoliku obok.

Wpływowi, znani ludzie i piękne kobiety zajmowali stoliki bardziej na widoku. Orkiestra jazzowa grała znane, klasyczne kawałki. Victor usiadł blisko przyjaciela. Razem się chowali w Little Italy na Mulberry Street. Będąc dziećmi biednych, sycylijskich emigrantów, od najmłodszych lat byli zaangażowani w najtrudniejszą walkę – o przeżycie. Chcieli się wybić, obydwaj mieli bystry umysł i byli szybcy w ręku. Albert Chinnici był w tamtych czasach odważnym, silnym byczkiem, zdolnym narzucić swój punkt widzenia. Często stawał w obronie Victora, który nienawidził przemocy i był szczególnie bezbronny w obliczu agresji miejscowych chuliganów. Albert podziwiał jego inteligencję, głos, niesamowitą wrażliwość na muzykę. Później obydwaj odnieśli sukces. Victor został znanym odtwórcą piosenek o miłości. Albert, „przemysłowiec” w świecie przestępczym, z wprawą menedżera zarządzał lichwą, hazardem, prostytucją.

Victor pojechał do Hollywood, zagrał w wielu kasowych filmach muzycznych, był trzykrotnie żonaty, miał nieokreśloną liczbę dzieci i samochodów. Odbył kilka tournee po Europie. Dojechał aż do Trapani, rodzinnego miasta swoich rodziców, gdzie przyjmowano go jak bohatera.

Albert pozostał w Nowym Jorku, tylko raz się ożenił. Jego żona, Carmela Artuso uwielbiała go i dała mu cztery córki. Miał na swoim koncie nieokreśloną liczbę kochanek i szalone wypady do domów publicznych. Ale to właśnie dama z towarzystwa podarowała mu krętka bladego Schaudinna, odpowiedzialnego za syfilis, który bez jego wiedzy tkwił w nim uśpiony i przekazywany z pokolenia na pokolenie. To podwójne zarażenie spowodowało nietypowy rozwój choroby. Infekcja dała objawy późno, kiedy lekarstwa nie mogły jej już opanować i niszczyła nieodwracalnie organizm, wywołując reakcje i zachowania, których nie był w stanie kontrolować. Był wciąż człowiekiem wpływowym, z którym organizacja bardzo się liczyła.

Victor natomiast umiał mądrze przeciwstawić się upadkowi. Przy pierwszych oznakach zmęczenia jego osobą, nie czekając aż Hollywood go porzuci jak niemodne ubranie, wycofał się w pięknym stylu i wybrał inteligentne rozwiązanie, inwestując swoją popularność, autorytet i pieniądze w Vicky’s Club, elegancki lokal z programem artystycznym na wysokim poziomie, międzynarodowymi numerami i pięknymi dziewczynami. Żył ciągle w swoim świecie i był wciąż panem samego siebie.

– Dojechałem prawie do końcowej stacji, Victor – zabulgotał Albert.

Światła lokalu potwierdzały jego słowa, podkreślając żółtawy odcień skóry. Victor rzucił okiem na goryli Alberta.

– Ktoś, kto ma właśnie umrzeć, nie zabezpiecza sobie tak tyłów – drażnił się z nim. Mógł sobie na to pozwolić w imię starej przyjaźni.

– Rzecz polega na tym, że w rozsądnych granicach chciałbym, aby to Wszechmogący wybrał moment mojego pożegnania ze światem – zareplikował puszczając do niego oko i zanosząc się po raz kolejny kaszlem. – A nie jakiś przeklęty znany mi łajdak.

Victor dał znak i jak za dotknięciem różdżki pojawiło się srebrne wiaderko z butelką szampana. Kelner rozlał ten boski płyn z bąbelkami do kryształowych kieliszków.

– Kiedyś opowiadałeś o kobietach, przygodach. Teraz stałeś się ponury niczym listopadowy piątek. Starzejesz się, Albert – prowokował go żartobliwie, próbując dodać mu odwagi.

Al wyprostował się dumnie, chcąc okazać, że jeszcze nie jest tak źle.

– Victor, zwróć łaskawie uwagę, że nie jesteś na planie filmu „Same cycki, cud miód”. Jesteśmy w przerażającej, strasznej dżungli. Pełno tu przeklętych łajdaków, którzy krążą wokół, strzelają bez opamiętania. Zorganizowali nawet zamach na życie mojego drogiego przyjaciela, Franka Latelli – zaśmiał się złośliwie.

Albert i Frank nienawidzili się i Victor wiedział o tym, tak jak wiedział o rzeczach, o których bał się nawet pomyśleć.

– To prawdziwy cud, że wyszedł z tego cało, Al. Prawdziwy cud.

Albert pochylił się do przyjaciela i powiedział:

– Chcę ci się zwierzyć. Nie będzie drugiego cudu. Jego życie za moje. Słuszna obrona. Okay?

Victor podniósł się, obdarzając go nieco słabszym niż poprzednio uśmiechem.

– Muszę cię opuścić, Albert. Przedstawienie musi się zacząć – wyrecytował sztucznie dramatycznym tonem.

– Chcesz wiedzieć jakie danko zaserwuję naszemu przyjacielowi?

– Nic nie słyszałem – zareplikował gospodarz zatykając sobie uszy. – I nic nie chcę słyszeć. Posłuchaj mnie, Al – wyjaśnił serdecznie – ja nigdy nic nie widzę i nie słyszę. Dlatego jeszcze żyję.

– Dobry z ciebie chłopak, Vic. Zajmij się swoim przedstawieniem, a ja zajmę się łajdakami – zaśmiał się szyderczo, wypijając jednym haustem resztę szampana z kieliszka. – Zawsze tak było, nie?

– Okay, Al. Tutaj jesteś u siebie, następnym razem powiedz twoim chłopcom, żeby zostawili artylerię na zewnątrz. Moi klienci nie szukają mocnych wrażeń, ale rozrywki. Tak jak ty.

Zależało mu na Vicky’s Club, był całym jego życiem, jego oczkiem w głowie. Tutaj spotykali się starzy koledzy z Hollywood i młodzi, nieznani artyści, tak bardzo starający się wybić, gotowi ozłocić go za rady. Vicky’s Club na rogu Park Avenue i Pięćdziesiątej Szóstej ulicy był obowiązkowym etapem nocnych wędrówek znanych osobistości. I takim miał pozostać.

Bulgocący śmiech Chinniciego dopadł go, gdy przeciskał się z gracją wąskim przejściem między stolikami, odpowiadając na pozdrowienia. Victor Partana zadrżał. Ten śmiech brzmiał jak dzwon pogrzebowy. Na sali zapadła ciemność. Tylko jeden reflektor oświetlił niewyraźną postać kobiecą. Niewidoczny fortepian obwieścił pojawienie się Ellis Worth, przekonującej, namiętnej interpretatorki jazzu. Była piękną Murzynką o delikatnych rysach i rozmarzonych oczach. W jej glosie współbrzmiały słodycz i głęboka zmysłowość. Ellis była gwiazdą Vicky’s Club. Zaintonowała i natychmiast wybuchły oklaski.

Albert Chinnici rzucił wyzwanie światu tylko z jej powodu. Wiedział, że trudno ją zdobyć, ale uważał, że nikt nie może mu się oprzeć i że i tę zwierzynę upoluje.

Przywołał jednego ze swoich ludzi.

– Powiedz dziewczynie, że zapraszam ją do stolika – rozkazał.

Goryl szykował się do natychmiastowego wykonania rozkazu, ale Al go powstrzymał.

– Nie teraz, idioto! Kiedy skończy się numer.

Wyciągnął z kieszeni marynarki woreczek z miękkiej skóry. Położył na stole i rozchylił, aby przyjrzeć się zawartości: kupce wspaniałych, doskonałych, lśniących diamentów. Te symbole przejrzystości, perfekcji, twardości, światła, niezmiennej i niezwyciężonej potęgi, ten cud nieśmiertelności Al kojarzył z życiem wiecznym, czystością i niewinnością, których nieświadomie pożądał i ostatecznie utracił.

Powiedziano mu, że Platon opisując oś świata przyrównał ją do diamentu. Podzielał tę myśl. W swym błyszczącym skarbie próbował odczytać skomplikowaną alchemię przeznaczenia. Był jego maskotką, jego nadzieją i dawał mu poczucie bezpieczeństwa.

Z błyszczącej kupki wyjął jedno ziarenko wielkości grochu i podał mężczyźnie.

– Dołącz do zaproszenia – stwierdził stanowczo. – Daj jej to.

Był to królewski prezent, któremu – Al był tego pewien – żadna kobieta nie była w stanie się oprzeć.

Goryl oddalił się, a Chinnici uchwycił niespokojny wzrok Joe La Manna, który sygnalizował mu obecność kogoś, kto nie powinien znajdować się w tym lokalu. Boss zlokalizował swoimi małymi, kaprawymi oczkami Toniego Croce, Judasza który sprzedał mu Franka Latellę.

Niezwykła fala musiała wynieść Toniego Croce tego właśnie dnia i o tej właśnie godzinie na spokojną, ekskluzywną plażę Vicky’s Club.

Musiał mieć jakiś poważny problem, aby tak się wystawiać, lub też pewność, że nie spotka zaufanych ludzi Latelli, gotowych zaświadczyć o jego kontaktach z człowiekiem Chinnici, jego zastępcą. Pomimo tego, że chwilowo byli sprzymierzeńcami, Al spojrzał na niego z pogardą zarezerwowaną dla zdrajców. To ryzykowne porozumienie było świeżej daty, sprzed kilku dni.

– Sądzę, że mam bardzo ważną informację dla pana – zaczął Tony Croce dopadłszy Chinnici w męskiej toalecie restauracji Da Gino.

Przez chwilę stary boss myślał, że wybiła jego ostatnia godzina i pomyślał o błyszczącym, dodającym otuchy zapasie diamentów. Przypomniał sobie twarze przyjaciół wykończonych w restauracyjnych toaletach lub u fryzjera. Rozpoznał w Tonim jednego z najbliższych ludzi Latelli i czekając na ostateczny cios przeklinał własną nieostrożność. Nigdy nie powinien wchodzić do toalety bez kogoś z obstawy. Nie bał się jednak, ponieważ był pewien, że diamenty, które miał przy sobie, zapewniały mu nieśmiertelność. I kiedy Tony rozpiął marynarkę, aby pokazać mu że jest czysty, nie zdziwił się.

– Co to za głupoty? – upomniał go od niechcenia.

– Odbyło się tajne spotkanie rodzin – poinformował Tony.

– Beze mnie.

– Bez pana.

– Więc? – udawał obojętność, gdy tymczasem wszystkie jego zmysły zostały postawione w stan gotowości.

– Szefowie zdecydowali, że przynosicie pecha organizacji.

– No no no – uśmiechnął się zbierając diamenty, które pod lekkim naciskiem palców wracały do woreczka.

– A ty teraz spełniasz dobry uczynek. Chcesz uratować mi życie. Widać masz dobre serce. Czyż nie?

21
{"b":"95078","o":1}