– Frank wiedział, że może na ciebie liczyć – ucieszył się z typowo południową przesadą John Galante, ściskając mu energicznie dłoń. – Jesteśmy ci wdzięczni.
Buchman patrzył za wychodzącym. Został, żeby dokończyć piwo. Musiał natychmiast wziąć się do roboty. Może podróż do Europy nie była definitywnie stracona. Gdyby mu dopisało szczęście, miałby tylko jeden czy dwa dni opóźnienia.
Pierwszą i najważniejszą rzeczą było znalezienie racjonalnego wyjaśnienia dla Sophie.
Frank Latella nie mógł zasnąć. Nerwy nie pozwalające mu wypocząć nie były związane z zamachem ani nowym łóżkiem, czy nowym miejscem, ani też z zimnym, wilgotnym, dużym domem. Nie przejmował się tym, że ktoś go chciał zabić. Śmierć zawsze kroczyła u jego boku, towarzyszyła mu przy każdym posunięciu, od wczesnego dzieciństwa. Nie bał się śmierci. Był przekonany, że strzał z pistoletu czy seria z karabinu jest lepsza od długiej choroby, cierpienia i perspektywy inwalidztwa. Bał się, że ośrodek władzy budowany latami ciężkiej pracy, wyrzeczeń, przelaną krwią – rozpadnie się. Gdyby teraz umarł, w czyich rękach znalazłaby się organizacja? Widział już ją rozszarpywaną przez ujadające psy, gotowe rzucić się na każdego i pozagryzać się nawzajem, żeby tylko wydrzeć parę dolarów i jakiś okruch władzy.
Kiedy był chłopcem, wzorem dla niego był baron z Ravanusy; postać i nazwisko związane z fortuną przechodzącą z pokolenia na pokolenie, z prestiżem przekazywanym synowi przez ojca. Baronowie z Ravanusy wiedzieli, skąd pochodzą i dokąd zdążają dzięki umiejętnemu zachowywaniu nienaruszonej fortuny. Jego ojciec natomiast, Tonino Latella, był sezonowym robotnikiem rolnym próbującym zarobić na chleb. Maria Rosaria była drobną kobietą o dużych, przestraszonych oczach, zniszczona pracą i troskami. Byli niczym, znaczyli mniej niż pył i kamienie w posiadłościach Ravanusa, mniej niż zwierzęta, którym należał się szacunek i opieka.
W 1915 roku, zanim Włochy wypowiedziały wojnę Austro-Węgrom, po zatopieniu angielskiego transatlantyku „Lusitania” przez niemiecką łódź podwodną, Francesco Latella wylądował w stanach Zjednoczonych.
Miał piętnaście lat, worek, w którym zmieścił cały swój majątek, silną wiarę, która powodowała, że modlił się tak gorąco jakby wszystko zależało od Boga, i żelazną wolę, która powodowała, że zachowywał się tak, jakby wszystko zależało od jego siły.
Przystosowywał się z uśmiechem na ustach do najbardziej nieprzyjemnych prac pewien, że wszystko obróci się na lepsze. Najgorsza sytuacja w Nowym Świecie oznaczała najlepszą w świecie, który pozostawił, i to go upoważniało do snucia marzeń o wspaniałej przyszłości. Optymizm i radość życia, charakterystyczne dla młodych ludzi, sprawiały, że czuł się nieśmiertelny i nietykalny, dawały mu siłę do znoszenia najbardziej upokarzających sytuacji. Na przykład praca w kuchni wielkiego hotelu, gdzie musiał wchodzić do środka olbrzymich kotłów, aby je wyczyścić. Jego ubranie, włosy, skóra tak silnie przeszły zapachem sosu, że każdy, kto się do niego zbliżał, zatykał nos.
Pewnej nocy, wracając do domu po ciężkiej pracy, pijany ze zmęczenia, przesiąknięty zapachami kuchni, trafił na bójkę. Próbował rozdzielić bijących się. Kiedy nadjechała policja, zgarnięto również Franka. Zrozumiał wtedy, że prawie zawsze niewinni są traktowani najgorzej.
Miał osiemnaście lat, był silny jak byk, napiął mięśnie i wyrwał się dwóm policjantom, próbującym wsadzić go do karetki więziennej. Być może młócąc swoimi długimi kończynami uderzył kogoś. Pewne jest, że któryś z policjantów uderzył go pałką eliminując z walki. Kiedy obudził się w celi wśród chuliganów, pijaków, ludzi, którzy zaznali już wszelkich przeciwności losu, ale trzymali się od niego z daleka ze względu na smród, który bił od niego, dowiedział się, że został oskarżony o stawianie oporu władzy i przemoc. Mógł wyjść natychmiast w zamian za pięćdziesiąt dolarów kaucji, ale wszystko co posiadał to było tylko parę drobnych monet i duży krwiak na głowie. I tak, musiał czekać dwa dni, aż sędzia w pośpiechu, ale sprawiedliwie, ze względu na brak dowodów, wyda wyrok uniewinniający. Zdarzenie miało miejsce w sobotę, zwolnili go we wtorek i natychmiast zjawił się w swojej megakuchni wielkiego hotelu. W kotłach siedział już inny głodomór, który czyścił je, polerował i powoli przesiąkał nieprzyjemnym zapachem sosów.
Zdarł do reszty buty w poszukiwaniu nowej pracy. Wyglądało na to, że to duże miasto, w którym wszyscy śpieszyli się, nie miało mu nic do zaoferowania.
Pewnego zimowego popołudnia ukradł parę puszek w drugstorze. Przyłapał go na tym policjant, który zagrodził mu drogę, a Frank rozłożył go ciosem w podbródek.
Trzy kobiety i dwóch mężczyzn świadczyło w procesie o kradzież i przemoc. Został aresztowany i skazany na dwanaście miesięcy. Odsiedział wszystko. W więzieniu pokazał, jakim jest twardzielem. Załatwił kilku chuliganów, odrzucił niedwuznaczną ofertę szaleńca, który upatrzył go sobie na ofiarę, zdobył paru przyjaciół. Kiedy wyszedł z więzienia, został natychmiast zatrudniony jako wykidajło w jednym z nocnych lokali na Broadwayu. Lokal kontrolowała rodzina Chinnici. Frank miał charakter, był poważny, powściągliwy, zdecydowany. Te zalety stanowiły najlepszą jego broń, która pozwoliła mu na zrobienie szybkiej kariery. Z wykidajły stał się kierowcą bossa Alberta Chinnici, młodego człowieka, ambitnego i możnego, który go tak ustawił, że miał pełne prawo do marzeń o lepszej przyszłości. Frank był inteligentny i z fantazją, ale przede wszystkim skromny i umiejący maskować swoje przymioty. Wiele razy pozwolił bossowi podpisać się pod swoim pomysłem.
Zrozumiał, że wszyscy Numero Uno, pierwsi po Bogu, są dobrzy, kiedy wystawiając się na nieuniknione ryzyko, otaczają się osobami inteligentniejszymi od siebie.
Dla Alberta Chinnici chłopak stał się niezbędny jak powietrze. Mówił niewiele, a wydarzeniom nadawał rzeczywisty wymiar. Kiedy Frank poznał Sandrę, córkę Salvatore Ventre, miał dwadzieścia pięć lat i był osobą szanowaną. Ożenił się z Sandrą, ponieważ miała słodkie oczy i najpiękniejsze w świecie piersi i ponieważ kochał ją. Wyniósł z tego i inne korzyści, ale w jego świecie powiązania rodzinne niewiele znaczyły, jeśli nie były poparte zdolnościami pozwalającymi na wybicie się.
Frank analizował przeszłość i teraźniejszość, aby odnaleźć powód swojego zdenerwowania i w konsekwencji bezsenności. Gazety, radio, telewizja omawiając masakrę przed Plaza szukały śladów mafii, przypisując Cosa Nostra wszelkie zło, które miało miejsce w tym mieście. Gadali jedno głupstwo za drugim.
On, Frank Latella, uważał się za biznesmena i jak każdy człowiek interesu próbował wyciągnąć największą korzyść z własnych przedsięwzięć. Czasem ktoś umierał. Nikt przecież nie przejmował się tysiącami ofiar wypadków drogowych lub śmiertelnymi chorobami sprowadzonymi na człowieka przez przemysł chemiczny, tytoń, alkohol. To są skutki postępu cywilizacji.
Rodzina Latella miała na swojej liście płac prawdziwych obrońców demokracji i sprawiedliwości. Oczywiście, w jego organizacji, tak jak i we wszystkich innych skupiskach ludzi, trafiali się sadyści, zboczeńcy, kanalie i to ich czyny były niczym woda na młyn dla moralistów z senatorem Kefauverem na czele.
Frank wstał, włożył ciepły wełniany szlafrok w szkocką kratę i zszedł na dół. Zimno i śliska cisza tego domu bez duszy przygnębiały go.
W kuchni zastał José Vicente siedzącego przy stole i wpisującego jakieś liczby do zeszytu.
– Nigdy nie śpisz? – zapytał Latella.
– Mniej więcej tyle, co ty – odpowiedział olbrzym nie odrywając się od roboty.
– Odstawiasz numery? – zażartował odsuwając krzesło i siadając naprzeciw.
– Obliczałem, ile pieniędzy potrzebuje wdowa, aby wychować dwójkę dzieci – odpowiedział José, robiąc aluzję do rodzeństwa Pertinace. Wyrósł w domu, w którym stan posiadania odmierzało się listą zakupów. Mimo, że teraz miał tyle pieniędzy, ile dusza zapragnie, wiedział ile kosztuje chleb, makaron, mleko, ubranie i cała reszta.
– Kawy? – zaproponował.
– Kawy – zaakceptował boss dziękując uśmiechem.
José wziął maszynkę do kawy i przygotował kawę.
– Trzeba ich wyżywić, posłać do szkoły, ubrać – wyliczał zamyślony.
– Wciągniemy ich na listę płac i co miesiąc będziemy przesyłać wdowie pieniądze – powiedział Frank.
Lekki szum za oknem zwiastował nadejście wiatru i burzy.
– Można tak zrobić – rozważał olbrzym, jakby rzecz sama w sobie nie była rozstrzygnięta.
Niebieski płomień gazu obejmował ekspres.
– Wydawało mi się, że przyszłość dzieci leży ci na sercu – zdziwił się.
– To prawda – potwierdził José, gasząc gaz i przekręcając maszynkę.
– Więc? – zapytał Frank, podczas gdy zapach świeżej kawy rozchodził się po całej kuchni.
– Może już mają kogoś, kto się nimi zajął – powiedział rozlewając kawę do filiżanek z białej porcelany.
– Znamy go?
– Jakżeby nie. To Tony Croce.
Frank uniósł brwi i zapatrzył się w dymiącą kawę, jakby mógł z niej wyczytać swoje przeznaczenie.
– Krewni? – poinformował się.
– I może kochankowie – odpowiedział łącząc wskazujące palce w jednoznacznym geście.
– Co za głupoty mi opowiadasz, José! – podskoczył, zmieniając ton i język.
– Prawdę. Tony Croce jest kuzynem i prawdopodobnie kochankiem Addoloraty Croce. Wdowy Pertinace.
Frank podniósł filiżankę do ust i upił łyk czarnej kawy, gorzkiej i gorącej. Nie zapytał olbrzyma, dlaczego go wcześniej nie poinformował ani jak i kiedy dowiedział się o tym.
Nie osądzał wdowy nie znając faktów. Nie skazywał i nie uniewinniał.
Przez chwilę zastanawiał się nad możliwością zbrodni w afekcie, ale było to zbyt nieprawdopodobne.
– Powinniśmy wiedzieć o wiele więcej o tej historii – poradził. Nigdy nie wydawał poleceń i nie podnosił głosu.
– Zajmę się tym – powiedział José.
Frank dopił resztkę kawy i pobębnił palcami po zeszycie olbrzyma.
– Zajmij się też dziećmi. Sądzę, że naprawdę potrzebują pomocy.
Nancy miała wrażenie, że w drzwiach pojawiła się góra, próbująca przecisnąć się przez nie. A kiedy olbrzym przemówił, wydawało jej się, że jego głos wydobywa się na powierzchnię z głębin morskich. Pobrzmiewała jednak jakaś dobroć w tym niskim głosie i było jakieś piękno w tej brzydkiej, asymetrycznej twarzy o dużym nosie. Od tego mężczyzny biła siła i spokój.