Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Chcieli zobaczyć baszty na murach obronnych, kościół Świętego Jodoka, odwiedzić wielu krewnych. Mieli zamiar zwiedzić także Wiedeń, Paryż i nawet Wenecję. Ale ta idiotyczna historia z Plaza groziła przesunięciem podróży. I w tym wypadku mogliby powrócić do tego tematu dopiero za rok. Komisja senacka krążyła po omacku, Kefauver szalał i trzymał w napięciu Departament Stanu. Prokurator okręgowy żądał od pracowników szybkich rozwiązań i nie szczędził ironicznych i sarkastycznych uwag. Do tego jeszcze adwokat Franka Latelli, który chciał mieć szczegółowe relacje i informacje z pierwszej ręki.

Art Buchman musiał rozwikłać tę pogmatwaną intrygę, nie dlatego, by oddać w ręce sprawiedliwości stanu Nowy Jork jednego lub dwóch przestępców, ale by zapewnić sobie okres względnego spokoju.

Gdyby nie komisja senacka, moralizowanie i nerwowość Kefauvera, Art Buchman miałby do czynienia ze zwykłą sprawą, którą mógłby ukryć tasując dowolnie karty. Przede wszystkim były to sprawy rodzinne i powinny zajmować się nimi tylko zainteresowane strony. Wdowa i sieroty po Calogero Pertinace niewiele mogły żądać, ale Frank, wiedział to z własnego doświadczenia, sam uregulowałby swoje rachunki.

Tymczasem jego telefon był na gorącej linii. W ciągu ostatnich pięciu minut dzwoniła żona, która chciała, by wrócił do domu i pomógł jej w pakowaniu walizek, trzech reporterów, pijak, który twierdził, że jest zabójcą z Plaza, i John Galante, który zaprosił go na kolację do pizzerii na Staten Island. John Galante był jednym ze współpracowników Franka Latelli, kapitan Art Buchman nie mógł mu odmówić. Przerwał swoją wulgarną litanię przekleństw, nie dlatego żeby zabrakło mu inwencji, jego repertuar był niewyczerpany, ale nie mógł spóźnić się na spotkanie z „porucznikiem” Franka.

Do pizzerii przyszedł przed czasem. Był po cywilnemu, nikt go tu nie znał. Miał ciemnoszary, skromny garnitur, który maskował jego atletyczną sylwetkę. Twarz miał pospolitą, banalną, charakterystyczne były jedynie za duże usta i zbyt jasne oczy, które mogły sprawiać fałszywe wrażenie łagodnych, a nawet dobrotliwych.

Człowiek Latelli, ociężały na skutek przejadania się, czekał na niego przy stoliku w kącie, pochłonięty lekturą wiadomości hippicznych w gazecie codziennej. Policjant usiadł naprzeciw niego. Był to dobry stolik w tym zatłoczonym i urządzonym z prostotą lokalu.

– Od razu ci powiem, że nie wiem, co za chuj chce wykończyć twego bossa – wystartował Art, który chciałby jak najszybciej zamknąć nieprzyjemną sprawę.

John Galante spojrzał na niego i uśmiechnął się promiennie.

– W czym problem, Art? – zapytał ze słodyczą.

– Ty jesteś moim problemem – zawarczał.

– Jesteś zawsze taki zabawny, Art – zaśmiał się złośliwie, pochylając się ku niemu i poklepując go serdecznie po ramieniu. – Ja cię zapraszam, abyśmy zjedli coś razem, a ty się wściekasz.

Policjant spoglądał na niego bezradnie, starając się zachować spokój.

Ten łobuz wiedział, że kłamie, ale nie potrafił zrezygnować z urządzenia zwyczajowej sceny. Mężczyźni patrzyli sobie w oczy bez wrogości, ale i bez sympatii.

Policjant, którego niemieckie pochodzenie widoczne było w jasnych włosach i jasnej karnacji, i mafioso o miękkich rysach południowca, gęstych ciemnych włosach i oliwkowym odcieniu skóry, znali się od co najmniej dwudziestu lat, gdy Galante przyjmował zakłady na wyścigach konnych, a Buchman, świeżo po szkole, wierzący święcie w głoszone tam zasady, złapał go na gorącym uczynku w czasie jednego ze swoich pierwszych patroli. Obydwaj byli po czterdziestce, ale Art wyglądał znacznie młodziej. Więcej ich łączyło niż dzieliło. Z biegiem lat ich wzajemne stosunki ewoluowały, ale pozostali dla siebie obcymi, nie rozumiejącymi się ludźmi.

– Nie mogę jeść twojej gównianej pizzy – wymamrotał. – Mam potem problemy z żołądkiem.

Za jego plecami zręczny pizzaiolo przygotowywał bez ustanku pizze i calzoni.

– Spaghetti z masłem i pulpety – zamówił u uśmiechniętej dziewczyny, która wyliczyła mu wszystkie dania dnia. – I piwo – zakończył.

John Galante skrzywił się z niesmakiem i wybrał bakłażany z parmezanem oraz czerwone corvo z Salaparuta.

– Chętnie bym zapłacił, żeby dowiedzieć się, co ci chodzi po głowie – zirytował się policjant po pierwszym kęsie. Spieszył się, musiał znaleźć jakieś rozsądne usprawiedliwienie dla Sophie, ale przede wszystkim musiał przełożyć wyjazd.

Sophie była młoda, piękna, apetyczna i męża oceniała według dotrzymywanych obietnic.

– Kto zrozumie was, wops, jest dobry – kontynuował. – Wymagacie interpretacji, jesteście skomplikowani, pokręceni, nigdy nie zmierzacie prosto do celu.

Uśmiech na ładnej włoskiej twarzy Johna zgasł ustępując zdecydowaniu. Galante wiedział, że przekazał wezwanie, a nie zaproszenie, i Art musi się mu podporządkować.

Rodzina Latelli przekazywała mu miesięczne wynagrodzenie, wobec którego jego policyjna pensja była śmieszną sumą. Dla rodziny były to dobrze wydane pieniądze, korzystna inwestycja. Buchman działał tak, aby zostawiono w spokoju chłopców Latelli, dostarczał też pożytecznych informacji, wykorzystywanych z dużą dyskrecją. W wyjątkowych przypadkach wzywano go i wtedy nie mógł odmówić.

– Spieszę się, John – ponaglił, ale mafioso zachował swój powolny sposób bycia.

– Kotka się śpieszyła, ślepe kociaki urodziła – upomniał Galante, spokojnie smakując swoje bakłażany i popijając dużymi łykami dobre czerwone wino. Niezależnie od wytyczonego celu wydawało się, że zadaniem Johna Galante było wyprowadzenie rozmówcy z równowagi, może dla zachowania nad nim przewagi.

– Co to, lekcje filozofii za trzy grosze? – zareagował gniewnie. – To upomnienie czy jakieś głupoty? Nigdy nie potrafię was, wops, zrozumieć – uogólnił policjant. Znał tak wielu przedstawicieli ze świata przestępczego, że niejeden historyk zajmujący się tą dziedziną zdziwiłby się. Wszystkich ich znał: czarnych, Żydów, Polaków, Irlandczyków, Chińczyków, Portorykańczyków, Meksykanów. Umiał przewidzieć ich reakcje. Z wops było inaczej. Nigdy nie było wiadomo, z której strony pokażą zęby i pazury. W swych wywodach kręcili, mieszali. Nie mówiąc o tym obrzydliwym zwyczaju całowania się mężczyzn.

Art Buchman był gotów się założyć, że na stole w kostnicy znajdzie Alberta Chinnici, to było największe prawdopodobieństwo, po jego gadulstwie przed komisją. A tu organizują sprzątnięcie najważniejszego człowieka organizacji – Franka Latelli.

– Art, już dobrze – próbował uspokoić go Galante, stając się nagle poważny i ściszając głos.

– Okay – zgodził się policjant, napychając się spaghetti.

– Sprawę Plaza załatwimy w rodzinie – powiedział, gasząc czerwonym winem pieczenie po pikantnych bakłażanach w parmezanie.

Policjant podniósł głowę, utkwił w nim spojrzenie, przestał żuć. Znieruchomiał z pełnymi ustami. Przełknął makaron bez gryzienia, jak lekarstwo. Wiedział doskonale, że ci ludzie zwykle prali brudy we własnym domu, ale dlaczego wezwano go tak pilnie, gdy szykował się do wyjazdu z Sophie do Europy? Paliła go ciekawość poznania odpowiedzi.

– Więc? – ponaglił.

– Frank prosi cię o przysługę – uśmiechnął się obłudnie.

Art głęboko westchnął.

– Słucham.

– Znasz Toniego Croce? – zapytał.

– Tego z pizzerii Castellammare? – odpowiedział zdziwiony policjant.

– Tego – potwierdził Galante.

Wiele pytań krążyło mu po głowie, ale żadnego nie zadał. Jakiekolwiek wyjaśnienia nie zmieniłyby ani trochę sytuacji, oznaczałyby tylko stratę czasu. Z drugiej strony nie bardzo mógł być taki subtelny, od lat służył Latelli, z którym był nierozłącznie związany. Próbował z tego związku wyciągnąć maksimum korzyści i podporządkowywał się bez dyskusji.

– Żywy chłopak – poinformował go John, tak jakby mówił o niesfornym kuzynie. – Należy mieć go na oku. Frank chce wiedzieć, czy nie wpadł w złe towarzystwo. Chce wiedzieć kiedy, jak, gdzie i dlaczego.

Oparł się wygodnie o krzesło, zapalił papierosa i zakaszlał.

– Ten gówniany nałóg wpędzi mnie do grobu.

Art miał nadzieję, że przepowiednia Galante spełni się natychmiast. „Dlaczego sami nie załatwiają swoich krętactw?” – myślał.

– To może być żmudna robota – zaoponował.

– Nam się nie śpieszy – zapewnił Galante.

Oczywiście, że im się nie śpieszy, ale jemu tak. Sophie była dobra i miła, ale nie zgodzi się na kolejne przesunięcie terminu wyjazdu.

– Naturalnie lepiej zacząć od razu.

– Naturalnie – potwierdził John, przyglądając mu się przez chwilę. – W czym problem, Art?

– Sophie i ja zaplanowaliśmy podróż do Europy – spróbował bez przekonania.

– Od wielu lat stary kontynent jest tam, gdzie jest. I będzie tam nadal – odpowiedział z lekkim sadyzmem Galante.

– Ma coś wspólnego z Plaza ten Tony Croce? – zapytał zrezygnowany Art.

– Tego chcielibyśmy się dowiedzieć.

– Był w swojej pizzerii, kiedy to się wydarzyło.

– Wiemy. W samym środku wspaniałego przyjęcia, wśród przyjaciół i krewnych. Krewnych portiera z Plaza. Męża kuzynki Croce, który z wyjątkową punktualnością przybył na spotkanie ze śmiercią.

Galante zarechotał i rozkaszlał się. Zły zgasił w popielniczce to, co pozostało z papierosa.

– Dużo wie stary Art – pogratulował.

– A ten Calogero Pertinace? – zapytał Art.

– Proch – wygłosił John zdmuchując z otwartej dłoni niewidzialny pyłek.

Buchman pomyślał o dwójce dzieci zabitego. Jego detektywi bardzo dokładnie je przepytali, ale nic im się nie udało z nich wyciągnąć.

W protokołach nie było ani jednego szczegółu, który mógłby pomóc w identyfikacji zabójcy. Nic, absolutnie nic.

– Więc, Tony Croce – wymruczał Art. Nie mógł tego odłożyć, nie mógł się wycofać, nie mógł dyskutować. Mógł tylko wykonać. Za to mu płacono. Pomyślał o pięknej willi z ogrodem kupionej w New Jersey, gdzie zamieszkałby z żoną po przejściu na emeryturę. Wtedy pojechaliby do Europy, odbyliby niejedną podróż dookoła świata. Od kiedy był na utrzymaniu Latelli, zaoszczędził sporo pieniędzy. Należało dotrwać do tej emerytury.

18
{"b":"95078","o":1}