Nancy rozejrzała się. Wszystko było lodowate i wilgotne w dużej sali kostnicy. Zapach środka dezynfekującego nie był w stanie zabić tej słodkiej i lepkiej woni śmierci. Nie przerażało jej to ponure miejsce, bardziej uderzyła ją obojętność pracowników. Ciało ojca znajdowało się na stole pośrodku pokoju. Matka i babka z rozpaczą wpatrywały się w męża i syna litościwie przykrytego prześcieradłem po samą szyję. Twarz zachowała w obliczu nieuchronnej śmierci spokój i powagę, prawie uśmiech. Zimne światło spłaszczało wszystko, podkreślając grozę sceny. Addolorata przytulała czule dużą papierową torbę zawierającą rzeczy zmarłego męża. Nancy i Sal stali oparci o ścianę przy drzwiach. Dziewczynka ściągnęła welon poplamiony pociemniałą już krwią ojca.
– Wychodzimy? – zaproponował półgłosem Sal. Źle się czuł w tym miejscu śmierci.
Rodzeństwo wymknęło się i usiadło w korytarzu na żelaznej, pomalowanej na biało ławce.
– Dlaczego powiedziałaś policjantom, że nie widziałaś zabójcy naszego ojca? – zapytał podejrzliwie Sal.
– Ponieważ to dotyczy nas. To sprawa naszej rodziny – zawyrokowała. – Zresztą ty powiedziałeś to samo.
– Postąpiłem tak, jak ty – wyznał, wyrażając tym swoje poparcie, które było również zgodą na podporządkowanie się. Później zawahał się. – Co my możemy zrobić? Jesteśmy tylko dziećmi.
Wzięła go za rękę i mocno uścisnęła.
– Mamy dużo czasu. Dorośniemy i będziemy silni. Pewnego dnia odnajdę zabójcę naszego ojca. Nie ma takiego miejsca, w którym mógłby się ukryć przede mną. I tego dnia zabiję go.
Sala przebiegły dreszcze i zimny pot pokrył mu czoło i dłonie. Zrobiło mu się niedobrze, zakręciło mu się nagle w głowie. Korytarz i osoby, które nim szły, zawirowały wokół niego, a żołądkiem szarpnął ból.
– Źle się czuję – powiedział zakrywając usta dłonią.
Nancy spojrzała bezradnie na korytarz szukając pomocy, ale Sal już zdążył pobrudzić podłogę. Zrzędząc nadszedł posługacz i posypał wszystko trocinami.
Nancy raptownie otworzyła na oścież drzwi pokoju, w którym leżał ojciec.
Addolorata i babka odwróciły się gwałtownie do niej.
Dziewczynka spoglądała na nie zapominając, dlaczego ich szukała. Były to dwa identyczne uosobienia bólu. Jedna opłakiwała męża, którego zdradziła na zapleczu pizzerii, druga syna, który był wszystkim, co posiadała w życiu.
Nancy musiała pokonać ból rozprzestrzeniający się między sercem a mózgiem jak złośliwa gorączka, musiała zwalczyć głębokie cierpienie, ale na pocieszenie pozostawała jej zemsta, którą obmyślała z pasją, ze wszystkimi szczegółami.
– Sal źle się czuje – poinformowała wreszcie.
Chłopiec był już w drzwiach, blady, ogłuszony, wycierał sobie usta chusteczką, wstydząc się swojej słabości.
– Ci wops nawet dzieci tu przyprowadzą – stwierdził z pogardą posługiwacz, który wcześniej uprzątnął korytarz.
– Idziemy do domu – zdecydowała babka, biorąc dzieci za ręce.
W wagonie metra, która wiozło ich szybko do domu, Addolorata i Anna Pertinace usiadły blisko siebie. Addolorata trzymała w swoich dłoniach zniszczone ręce staruszki.
– Mieliście rację, mamo – przyznała.
– Rację – wymamrotała staruszka czyniąc nieokreślony gest.
– Nigdy nie powinniśmy byli opuszczać naszej wyspy.
Obie kobiety, które nigdy się nie lubiły, połączone bólem znalazły nić porozumienia.
– Nawet liść nie spadnie, jeśli Bóg tego nie chce – wyrecytowała staruszka. – To było przeznaczenie – dodała z fatalizmem pozbawionym uległości.
– Nie powinniście byli żenić go ze mną – stwierdziła z żalem Addolorata.
– Wszystko wydawało się takie słuszne – odpowiedziała Anna wpatrując się w przestrzeń przed sobą. – Również i twoim rodzicom wydawało się to dobre – mówiła dalej cicho, ale głosem jasnym i stanowczym. – Los chciał, żeby się z tobą ożenił. I to wszystko, co wydarzyło się później, było przeznaczeniem – podsumowała staruszka wspominając odległe czasy i szalejącego z miłości jedynaka.
Addolorata też chciałaby wierzyć w nieuchronność przeznaczenia, ale tymczasem sama musiała dźwigać ciężar winy za zdradę, popełnioną w momencie śmierci męża.
Sean McLeary wyszedł z metra na skrzyżowaniu Pearl Street z Fulton w Brooklynie. Później krążył bez celu po dzielnicy, tak jak robił to w dzieciństwie, gdy przeskrobał coś i został ukarany przez ojca. Wtedy zazwyczaj, po zastanowieniu, dochodził do przyczyny swej pomyłki, teraz natomiast nie umiał znaleźć wytłumaczenia swojego błędu.
Zabijanie nie budziło w nim wyrzutów sumienia, pomyłka wytrącała go z równowagi. Czuł się tak samo, jak wtedy, gdy usiadł do fortepianu i zdał sobie sprawę, że lewa ręka zraniona w Korei nie pozwoli mu nigdy więcej grać tak, jak przed wypadkiem. Odprysk granatu zmienił jedną z niewielu pewnych rzeczy w jego życiu w niemożliwą. Teraz odczuwał tę rękę, pozornie normalną, jak obcą, irytującą narośl, która jednak nie była odpowiedzialna za błąd popełniony przed Plaza.
Torbę z bronią zostawił w skrytce w przechowalni bagażu na Grand Central Station, i teraz ważył w dłoni mały kluczyk, jakby on mógł mu pomóc zrozumieć.
– Szczęśliwy, kto cię widzi, Irlandczyku – pozdrowiła go poirytowana Ruda.
Ruda była dziewczyną łatwo wpadającą w oko, trochę wulgarną, ale zdecydowanie wartą grzechu. Usta umalowane w serduszko, płomienne włosy, wąska suknia opinająca krągłości jej ciała, trzepotanie rzęsami, prowokujący sposób bycia zdradzały wzory wzięte prosto z Hollywood.
– Do mnie mówisz? – zapytał obojętnie Sean.
– Spóźniłeś się godzinę – przypomniała mu z sarkazmem.
Młodzieniec szczerze się roześmiał.
– Właśnie ciebie mi brakowało, żeby wszystko znalazło się na swoim miejscu – powiedział.
– Nie widzę, co cię tak śmieszy w godzinnym spóźnieniu – odpowiedziała zirytowana.
Irlandczyk przypomniał sobie, że dzień wcześniej zaprosił ją na film z Tyronem Powerem i Ritą Hayworth, i nie zdając sobie z tego sprawy, z godzinnym opóźnieniem trafił na miejsce spotkania.
– Zupełnie zapomniałem – wyznał.
– Żartujesz? To po co przyszedłeś?
– To długa historia – zażartował. Podobała mu się ta mizdrząca się dziewczyna, która w łóżku zachowywała się z naturalnością letniej burzy, a ze swojego słownika wykreśliła słowo „małżeństwo”.
– Jesteś skurwysynem, Irlandczyku – zaatakowała. Nie mogła mu pozwolić na bycie górą, nawet jeśli był to piękny chłopak i w niedzielę grał na organach w kościele ojca Christophera. Zawsze miał kieszenie pełne pieniędzy, ten Irlandczyk, pod którego śmiejącym się i łakomym spojrzeniem kobiety topniały.
– Zastanawiam się, czy nie zrobiłabym lepiej, posyłając cię do diabła – rzuciła wyzwanie Ruda, opierając rękę na biodrze i podnosząc prawą brew jak Rita Hayworth, jej ulubiona gwiazda.
– Trafiony – powiedział Sean.
– Co to znaczy? – zaniepokoiła się.
– Że nic z tego – sprecyzował spokojnie.
– Źle wychowany i drań – pluła obelgami.
Słowa mężczyzny skrzyżowały się z jej obelgami, które Sean przyjmował jak błogosławieństwo, ponieważ dostarczały mu pretekstu do odejścia.
– Weź sobie zimny prysznic – poradził zostawiając ją na lodzie i nie dając czasu na replikę. Był przekonany, że wystarczy jego jedno kiwnięcie palcem, aby znów ją mieć.
Gazety pełne były wiadomości, ale Seana interesowały tylko te, które odnosiły się do masakry przed Plaza, z której cudem uszedł z życiem Frank Latella, boss ważnej rodziny mafijnej z Nowego Jorku. Ofiarami byli: Eddy Coster, jego szofer i portier słynnego hotelu, niejaki Calogero Pertinace, Włoch z pochodzenia. Sean wyrzucił gazetę do kosza na śmieci. Nie musiał czekać na następne odcinki, aby dowiedzieć się, jak się skończy jego historia. Jeśli nie podejmie odpowiedniej decyzji, dla niego skończy się źle.
Za wysłanie paczki, tak w żargonie nazywano wykonanie wyroku śmierci, dostał jako zaliczkę połowę należności. Drugą połowę dostałby po zakończeniu roboty. Ale teraz trudno było naprawić błąd, zakładając nawet, że klient chciałby dać mu jeszcze jedną szansę. Najprościej byłoby zwrócić zaliczkę. Chyba, że w tym momencie klient uznałby go za element zagrażający organizacji. Za późno na wycofanie się. Szedł drogą, z której nie było odwrotu i której kresu nie znał. Co więcej, to nie była droga, to była ścieżka zdrowia, z tysiącami pułapek, ale nie miał wyboru.
Kierunek wyznaczył błąd i nikt nie był w stanie tego zmienić.
Sean wszedł do klubu Dominici. Był to duży lokal, śmierdzący potem, brudem, pełen kurzu i karaluchów. Irlandczykowi dawał jednak poczucie bezpieczeństwa, jak rodzina. Było to miejsce, od którego trzymałby się z daleka, gdyby wiedział, że należy do José Vicente, prawej ręki Franka Latelli, człowieka, którego miał zabić. Ale Sean wrócił niedawno z Korei, był samotnie polującym wilkiem, nic nie wiedział o mafijnych powiązaniach. Był killerem, wykonywał swój zawód i na razie nic więcej go nie obchodziło. W tym klubie utrzymywał mięśnie w formie, odreagowywał stres, uspokajał się.
Było prawie pusto i Antonio Corallo, zajmujący się sprzątaniem, zaufany człowiek José Vicente Dominici, kręcił się po szatni jak pokutująca dusza, przeklinając nieporządek, brud, karaluchy. Stary, rozciągnięty podkoszulek w nieokreślonym kolorze, pamiętający lepsze czasy, zwisał na długim, kościstym ciele.
Ciosy przeciwników i paradontoza poczyniły spustoszenia w jego uzębieniu. Krzaczaste, gęste brwi opadały na małe, świdrujące, ciemne oczy. Rozkwaszony nos świadczył o jego zdolnościach boksera odpornego na ciosy.
Antonio Carollo odpowiedział skinięciem głowy na pozdrowienie Seana McLeary.
– Nie wysilasz się zbytnio – Irlandczyk, przyzwyczajony do jego życzliwości, poczuł się urażony.
– No – odpowiedział sucho.
– Zmarł ktoś czy co? – zażartował Sean przebierając się.
– Codziennie ktoś umiera – odpowiedział Antonio.