Niedzielny dzień w sercu Manhattanu, gdzie na wystawach wyłożone było wszystko, co najlepsze w świecie, był pełen spokojnej powagi. Nancy dokonała przeglądu wystaw Saksa i skręcała się z zawiści, myśląc o wychodzących z modnego domu towarowego dziewczynkach obwieszonych paczkami i paczuszkami.
– To dla bogatych Amerykanów – powiedział Sal zachęcając ją do ruszenia się z miejsca.
Dopiero niedawno zniknęły z twarzy chłopca ślady zaciętej walki z bandą zbuntowanych rówieśników z Sheepshead Bay, którzy szydzili z niego nazywając go little wop.
Dzieci wiedziały, że żyją w kraju zamieszkałym w większości przez imigrantów z całego świata. Ale Amerykę odkrył przypadkowo włoski żeglarz. I dlatego właśnie Nancy uważała się za trochę bardziej amerykańską od innych. W przeciwieństwie do brata Nancy kochała Nowy Jork, jego bijące serce Manhattan i amerykański sen, którego była cząstką. Dziewczynka podzieliła się z bratem tymi błyskotliwymi myślami.
– Jesteś naprawdę wspaniałą kobietą, jak mówi tata – wybuchnął z podziwem Sal, który w jej słowach dostrzegł możliwość spełnienia własnych marzeń.
Jego siostra była przekonująca, pewna siebie, zdecydowana, zdobyła szacunek i poważanie mieszkańców ich kamienicy, którzy podziwiali ją za naturalną powściągliwość i precyzję rozumowania. W przeciwieństwie do brata kontrolowała swoje emocje i nigdy nie poddawała się. Analizowała doznania i uczyła go myśleć.
Calogero Pertinace stał po drugiej stronie ulicy, dokładnie na wprost nich, w uroczystym mundurze ze złotymi galonami. Nancy i Sal mieli naprawdę ważnego ojca, wydawało się, że bez niego tak wielki hotel jak Plaza nie mógłby funkcjonować.
Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się zadowoleni, zafascynowani spokojem i sprawnością, z jaką przyjmował klientów.
Nancy mocno ścisnęła rękę brata.
– Idę ja czy ty? – zapytała onieśmielona miejscem i nieznajomymi osobami.
– Razem – zdecydował Sal. – Albo razem, albo wcale.
Calogero jeszcze ich nie zauważył, przejęty swoją pracą. W tym momencie podjechała bezszelestnie do krawężnika limuzyna i zatrzymała się przed wejściem do hotelu. Calogero zszedł z paru stopni schodów, które jego dzieciom wydawały się olbrzymie jak w katedrze, i pośpiesznie zbliżył się do samochodu, zanim uczynił to szofer, który musiał obejść auto dookoła.
Zdjął z szacunkiem czapkę i otworzył tylne drzwiczki. Z auta wynurzyła się masywna i elegancka postać mężczyzny w średnim wieku, o uprzejmej, uśmiechniętej twarzy. Był w szarym garniturze i miękkim kapeluszu. „Z pewnością to ważna osobistość” – skonstatowały dzieci. Spojrzał wokół siebie nie zmieniając wyrazu twarzy, z tym samym uśmiechem przeznaczonym wcześniej dla Calogero, który przyjmował go z należytym szacunkiem. Podmuch wiatru rozwiał włosy portiera, który uporządkował je wsadzając czapkę na głowę. Wyglądał na ważniejszą osobistość niż jego majętny klient. Nancy i Sal wymienili porozumiewawcze uśmiechy pełne dumy. Przedstawienie, które rozgrywało się na ich oczach było o wiele ciekawsze niż film i Nancy nic nie chciała z niego uronić. Może dlatego nie uznała za godną uwagi taksówkę, która ukazała się w jej polu widzenia, zbliżając się szybko do limuzyny. Była to banalna, niewinna, żółta nowojorska taksówka, która podkreśliła jeszcze bardziej wytworność reprezentacyjnego samochodu.
Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund na oczach Nancy i Sala, świadków tragedii, która miała zmienić bieg ich życia.
Szybkie strzały oddane przez okno taksówki, mężczyzna o masywnej i eleganckiej sylwetce chwytający z rozpaczliwą siłą Calogero Pertinace, zasłaniający się nim jak tarczą. Zanotowali w pamięci zdziwioną, zdezorientowaną twarz ojca, zaskoczonego nieprzewidzianym zdarzeniem, przez przypadek wypchniętego przed broń, która miała inny cel. Widzieli, jak łapał powietrze, jakby chciał przekreślić nieodwołalny wyrok śmierci, zanim osunął się na chodnik. Upadł razem z mężczyzną z limuzyny, a na nich zwalił się szofer podziurawiony jak sito. Nancy zaczynała rozumieć, zgniotła ciasto zaciskając kurczowo palce, a na jej usta wypłynęła modlitwa: „Ave Maria gratia plena…” Modliła się i rejestrowała w pamięci to straszne wydarzenie. Widziała taksówkę, która nabierała szybkości mijając ją. Odnotowała w pamięci twarz mordercy w oknie taksówki. Młody mężczyzna o intensywnie niebieskich oczach. Piękny i okrutny niczym szalejący pożar. Nancy wzdrygnęła się. Tej twarzy nigdy nie zapomni.
Taksówka przejechała przez skrzyżowanie skręcając w Pięćdziesiątą Ósmą ulicę. Sal martwym wzrokiem patrzył na leżące na chodniku ciało. Nancy oderwała się od niego, wyrywając gniewnie rękę, i pobiegła do ojca. Osłupiali przechodnie otoczyli trupy. Nancy poczuła zapach krwi i prochu. Ktoś przesunął ciało szofera, aby potężny mężczyzna, który parę chwil wcześniej wysiadał uśmiechnięty z limuzyny, mógł się podnieść, cudem nietknięty. Krew na jego płaszczu była krwią Calogero Pertinace, leżącego nieruchomo na ziemi. Dziewczynka uklękła obok niego. Na mundurze, w miejscu gdzie błyszczały ozdobne guziki, rozszerzała się ciemna plama. Nancy słyszała krzyk kobiety, która wpadła w histerię, błagania mężczyzny o lekarza i karetkę. Pochyliła się nad ojcem, odpychając stanowczo tych, którzy chcieli ją od niego oderwać.
– Tato – zawołała cicho. – Drogi tato.
Mężczyzna otworzył oczy, rozpoznał ją i uśmiechnął się.
– Widzisz, że przyszłam? – kontynuowała, mimo, że miała ściśnięte gardło.
Ruchem powiek przytaknął jej.
– Przyniosłam ci tort, tato. Obiecałam ci – głos jej nabrzmiał płaczem.
Calogero zebrał wszystkie siły i odezwał się do niej urywanym głosem.
– Taka wspaniała kobieta, jak ty, zawsze dotrzymuje obietnic.
Kawałek tortu nie miał żadnego kształtu, rozpaćkał się w małej rączce dziewczynki.
– Jedzie już lekarz – poinformowała mając nadzieję, że doda mu tym odwagi.
– Wszystko okay – wyszeptał mężczyzna nim głowa opadła mu na ramię córki. Cienka strużka krwi wypłynęła z ust i zabarwiła biały welon Nancy. Życie Calogero Pertinace zgasło przez przypadek lub przez ironię losu na tym chodniku przed hotelem Plaza. Długi welon podniesiony przez wiatr zakrył twarz mężczyzny i dziecka. Oczy Nancy wypełniły się łzami.
– Pomszczę cię, tato – wyszeptała Nancy straszną obietnicę do ucha mężczyzny, który nie mógł już jej usłyszeć.
Przypomniała sobie młodą i piękną twarz mężczyzny, który zabił jej ojca.
– Pomszczę cię, tato – powtórzyła.
Skamieniałą z bólu ożywiał płomień zemsty, który od tego momentu miał nadać sens jej życiu. Nie wiedziała jak, gdzie ani kiedy, ale była pewna, że zabije mordercę ojca. Do tego dnia obraz killera będzie ją prześladował.
Sean McLeary oparł czoło o kolbę broni, z ust wyrwało mu się przekleństwo.
– Chybiony – powiedział. – Chybiłem.
Myśl, że nie udało mu się, wstrząsnęła nim. Ten skurwysyn Frank Latella wyczuł niebezpieczeństwo i rzucił się na ziemię, zasłaniając się niczym tarczą ciałem portiera. Upadł, ale Sean był pewien, że chybił, że trafił mężczyznę w mundurze i kierowcę tego przeklętego skurwysyna. Źle się stało, ponieważ w jego zawodzie nie było miejsca na pomyłki. Jeden trup więcej lub mniej nie zmieniał postaci rzeczy, ale błąd tego typu był nie do przyjęcia dla takiego perfekcjonisty jak on. Chybił celu, za którego trafienie mu zapłacono. Ten łajdak z niespodziewaną zręcznością, biorąc pod uwagę jego masę, uratował się, a dwa nic nie znaczące pionki zostały zmiecione z powierzchni ziemi. Sean był skrupulatnym i pedantycznym zawodowcem. To tak, jakby zafałszował grając na fortepianie wtedy, kiedy był jeszcze wirtuozem, jeszcze przed Koreą i ranami, które zniekształciły mu dłoń i przerwały dobrze zapowiadającą się karierę solisty jazzowego.
– Zatrzymaj się! – rozkazał mężczyźnie, który prowadził. – Zatrzymaj się i cofnij!
Aby dotrzymać umowy, był gotów ryzykować życiem. Nie była to ani nienawiść, ani oburzenie, jedynie gwałtowna potrzeba dokończenia roboty, za którą mu zapłacono. Osobiście nic nie miał do Franka Latelli. Przeklinał go, ale w gruncie rzeczy złorzeczył sobie.
– Najadłeś się szaleju?! – zaprotestował kierowca, nie zamierzając wykonać polecenia.
Przez chwilę Sean widział niewinny obrazek dwojga dzieci w białych ubrankach od pierwszej komunii. Chłopca i dziewczynkę, nieruchomych jak postacie z szopki, stojących na chodniku przed Plaza. Przyśnili mu się, byli postaciami z bajki, z jego dzieciństwa, czy też należeli do realnego świata?
Młody człowiek odebrał ich jak jasny promień w otaczających go ciemnościach. Dziewczynka miała nieprzeniknioną twarz sfinksa, ale w jej przerażonych oczach dojrzał niewyraźne przesłanie.
– Zatrzymaj się, głupcze – powtórzył do towarzysza otrząsając się z myśli.
– Głupi tak, ale nie wariat – powiedział kierowca. – Sądzisz, że jesteś jeszcze w Korei? To Nowy Jork. Za dwie minuty będzie tu pełno glin.
Samochód włączył się do ruchu i płynął z prądem. Natężenie światła zmieniało się w zależności od przepływających chmur. Radosny obraz dzieci w białych ubrankach zniknął pod wpływem wspomnień z koreańskiej dżungli. To tam stał się płatnym mordercą, nauczył się zabijać. Umiał przeciąć nić życia karabinem maszynowym, pistoletem, nożem, sznurem czy też gołymi rękami. Dwa razy został odznaczony za tę szczególną umiejętność. Był punktualny i zdecydowany jak sama śmierć. Ale racja była po stronie siedzącego za kierownicą Alana, który razem z nim był na trzydziestym ósmym równoleżniku na dwa lata przed wkroczeniem Chińczyków do Korei Północnej.
Kiedy zabijał w wiosce w Unsan, na północ od rzeki Chong-chon, około dziewięćdziesiąt kilometrów na południe od Yalu, obwieszali go medalami. Tutaj posłaliby go na krzesło elektryczne. Pozostała mu mania perfekcjonisty, duma profesjonalisty.
Sean rozpoznał zaułek z tyłu jednej z tysiąca chińskich restauracji w Nowym Jorku. Wysiadł z taksówki razem z Alanem, zabierając płócienny worek z bronią. Rozeszli się. Sean wyszedł z zaułka i zszedł po brudnych stopniach metra. Był bardzo niezadowolony z siebie i z przebiegu wydarzeń.