Wdali widać już było smukły minaret, królujący nad Luksorem. Kolejna w Egipcie podróż Smugi, Wilmowskiego i cierpliwie towarzyszącego im Abbera dobiegała niemal końca. Przejęci ostrzeżeniem Jusufa, wybrali pociąg, najszybszy środek lokomocji, jaki na trasie z Al-Fajjum do Luksoru mieli na szczęście do dyspozycji. Od Kairu dzieliło ich już 680 km, a wciąż wracali tam myślą. Jeśli bowiem Jusuf miał rację, to od czasu rozmowy w domu Ahmada al-Saida, zawisło nad nimi prawdziwe niebezpieczeństwo. Spieszyli się, wierząc, że zdążą ostrzec albo przynajmniej ubezpieczyć grupę Tomka.
Obserwowanie monotonnego krajobrazu za oknem szybko nużyło: wszędzie takie sama podmiejskie domki z suszonej cegły, chaty fellachów, oparte jedna o drugą, by nie runąć, małe mroczne domki wzdłuż torów, ludzie umęczeni i spracowani, gdzieniegdzie gaje palm daktylowych i niknąca w dali roślinna zieloność, kończąca się nagle pasmem brunatnych wzgórz. Jechali pierwszą klasą, przeznaczoną dla Europejczyków. Wilmowski, którego bardzo interesowało to, jak wyglądają inne wagony, postanowił przejść wzdłuż pociągu. Arabscy pasażerowie, w większości palący smrodliwe specjały, mościli się na siedzeniach w kucki. W całym pociągu okna były szczelnie zamknięte i dodatkowo chronione drewnianymi okiennicami. Spoceni, umęczeni pasażerowie zdawali się to znosić cierpliwie, aż wreszcie Wilmowski, nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, otworzył okno w jednym z przedziałów. Natychmiast wdarła się tam fala wznieconego pędem pociągu pustynnego kurzu, który niczym mgła pokrywał horyzont. W mgnieniu oka przysypał wszystkich pasażerów kilkumilimetrową warstwą. Zażenowanemu Wilmowskiemu nie pozostało nic innego, jak zamknąć okno, przeprosiwszy co prędzej poirytowanych podróżnych, i wrócić do swego wagonu.
W końcu pociąg powoli wtoczył się na dworzec w Luksorze. Smuga, Wilmowski i Abeer wysiedli z ulgą, a na peronie natychmiast otoczyli ich tragarze, oferujący swe usługi. Wsiedli więc do wygodnej arabija, tutejszej dorożki, aby dotrzeć do hotelu “Winter Pałace”. Krętymi uliczkami wzdłuż niskich domków, z przylegającymi do nich sklepikami i kafejkami, dotarli do nadbrzeżnego bulwaru. Chłodzeni lekkim wiaterkiem od Nilu, z przyjemnością jechali ocienioną rozłożystymi tamaryszkami aleją. Radował oczy widok szeroko tu rozlanych, błękitnych wód rzeki. W dali widać było dzielnice willowe, zanurzone w osłaniających je palmach, figowcach, tamaryszkach, sykomorach i gajach bananowych. Za nimi lśniły liliowo ogromne, starożytne kolumny, połączone z ruinami potężnych murów, wspartych na plecach kolosalnych posągów.
– To resztki świątyni, u stóp której zatrzymywały się łodzie podróżnych, którzy przybywali do Teb. Najpierw musieli oni złożyć hołd bogowi tego miejsca, Amonowi. Tu odbywały się też powitania wracających z wojennych wypraw okrętów, wiozących cenne łupy – opowiadał Abeer.
Nowoczesnym podjazdem dotarli do hotelu. Tutaj zaledwie zapisali się w księdze gości, recepcjonista obrzucił ich uważnym spojrzeniem i zapytał:
– Który z panów nosi nazwisko Smuga?
– Ja – odrzekł podróżnik. – O co chodzi?
– Jan Smuga? – powtórzył recepcjonista.
– Tak. Jestem Jan Smuga.
– Mam list dla pana.
– Dziękuję.
Smuga niecierpliwie rozerwał kopertę.
– Sally – powiedział i przebiegł wzrokiem treść.
– Co pisze? – zapytał Wilmowski.
– Sam przeczytaj – Smuga podał mu kartkę.
“Obozujemy u stóp Kolosów Memnona. Chłopcy wyszli wczoraj do Medinet Habu i nie wrócili. Przybył posłaniec z wezwaniem od Tomka, który znalazł grobowiec. Idę z nim. Sally.” – głośno przeczytał Wilmowski.
– Kto i kiedy przyniósł ten list? – Abeer niecierpliwie wypytywał recepcjonistę.
– Zostawiono go przedwczoraj, dwunastego kwietnia, ale nie ja miałem wtedy dyżur. Musiałbym zapytać kolegę – wyjaśniał recepcjonista.
– Czy państwo Allan są teraz w hotelu? – przerwał z nadzieją Wilmowski.
– Państwo Allan?… Zaraz sprawdzę… Nie, niestety, klucze od ich apartamentu wiszą tutaj. Wynajęli dla panów apartament obok.
– Tak! Dziękujemy. I prosimy bardzo o informacje o liście. To bardzo ważne i pilne.
Recepcjonista spojrzał na zegarek.
– Kolega zmienia mnie za godzinę – powiedział.
Ulokowali się więc w apartamencie, umyli, zjedli kolację i przebrali. Po godzinie zeszli na dół.
– List przyniósł wynajęty przez młodego pana Allana służący – wyjaśnił, młody, uśmiechnięty Arab, urzędujący teraz w recepcji.
– Ale nie wiem tego na pewno – dodał. Wyszli na zewnątrz.
– Mam złe przeczucia – powiedział Wilmowski.
– Cóż, trzeba płynąć na drugi brzeg – odrzekł Abeer.
– Czy wzięliście broń? – zapytał cicho Smuga.
Wilmowski spojrzał na niego z namysłem i zawrócił do hotelu.
Na drugi brzeg przeprawili się szybko jednożaglową łodzią, dając właścicielowi odpowiedni bakszysz. Kolosy Memnona i rozbite przy nich namioty dojrzeli niemal natychmiast. Radosnym szczekaniem z daleka już powitał ich Dingo. Arabscy służący udzielili informacji.
– Tak, to ja zaniosłem list. Pani Allan poszła z nieznanym człowiekiem. Mówiła, że do męża. Mąż wyszedł wcześniej na spacer do Medinet Habu i nie wrócił. Pani się niepokoiła.
Dodatkowe pytania niewiele wniosły nowego. Dowiedzieli się, że nikt ze służby nie zna człowieka, z którym Sally poszła. Tak, to był Arab. Niski, chudy, w galabii. Mówił trochę po angielsku. Chyba by go poznali. Czekali do wczoraj zdenerwowani. Mieli już dać znać policji… I to było wszystko. Mogli jeszcze tylko określić kierunek, w jakim poszła Sally.
– Czemu nie wzięła psa? – zapytał Wilmowski, a Abeer przełożył jego pytanie.
– Wzięła, ale zaraz potem pies wrócił – wyjaśnił służący.
– Gdzie Sally, piesku? Sally, Sally… – Wilmowski odwrócił się do psa, który zaskomlił niepokojąco.
– Może to i dobry sposób – powiedział Smuga. – Spróbujmy! – i podsunął psu jedną z bluzek Sally.
Dingo obwąchał bluzkę dokładnie, popatrzył mądrymi ślepiami na Wilmowskiego i pewnie ruszył tropem. Biegli za nim wąskimi, skalnymi załomami. Skomlenie psa, chrzęst piasku pod nogami i ich zdyszane oddechy przerywały ciszę. Dingo nieco ich wyprzedził i zniknął między dwoma blokami skalnymi. Zaraz też usłyszeli przeciągłe wycie. Zobaczyli go po chwili obwąchującego zawalony kamieniami otwór w skale. Tu urywał się trop.
Popatrzyli na siebie. Abeer usiadł na kamieniu jakby opadł z sił.
– Boże drogi! – łamiącym się głosem rzekł Wilmowski. – Co oni zrobili mojemu dziecku?
Smuga zachował spokój.
– Zastanówmy się, co mogło się tu wydarzyć! – zaapelował do towarzyszących mu mężczyzn.
– Cóż, to proste. Weszli do groty i zasypało ich – odparł Abeer.
– Weszli? Kto? – także Wilmowski przychodził już do siebie.
– No… Żona pańskiego syna i ten… posłaniec.
I w tym momencie uświadomili sobie, że owego posłańca wysłał Tomek. Czyżby więc wszyscy znaleźli się pod głazami? Nowicki, Tomasz, Patryk, Sally i posłaniec? Kto mógł jeszcze z nimi być? Nie padło ani jedno słowo. Pierwszy ruszył Wilmowski i zaczął przerzucać kamienie.
– Daj spokój, Andrzeju – powstrzymał go Smuga. – Potrzeba nam ludzi i sprzętu. Musimy zorganizować ekipę.
– Idźcie – odrzekł Wilmowski. – Ja zostanę.
– Nie wolno tracić nadziei. Nie wiemy, co i w jakiej części zostało zasypane. Możliwe że żyją.
– Tym bardziej się pospieszcie.
W tym momencie przerwał im Abeer.
– Na Allacha! Ciszej!
Smuga uspokoił psa. Abeer przyłożył ucho do skały.
– Allach kerim! Ktoś stuka – zawołał.
Wilmowski i Smuga uklękli przy ścianie. Rzeczywiście, ktoś równomiernie w nią uderzał: trzy krótkie, trzy długie, znowu trzy krótkie i przerwa. Potem to samo od nowa.
– To SOS! – krzyknął Wilmowski. – Nowicki wzywa ratunku, używając alfabetu Morse’a [136] .
– A więc żyje! Żyją! – z naciskiem rzekł Smuga. Chwycił duży kamień i zaczął regularnie uderzać w skałę. Dawszy znać uwięzionym, ze ratunek jest bliski, przejął inicjatywę.
– Ty, Abeer, zorganizuj ekipę w najbliższej wiosce. Płać hojnie! Niech przyniosą łopaty, kilofy, liny, wiadra… Wszystko, co może być do takiej pracy konieczne. Ja biegnę do obozu po służbę. Ty, Andrzeju, zostań tu i czuwaj. I bądź ostrożny! Nie wiemy przecież czy to był wypadek.
– Przypuszczasz, że mogli zostać zasypani?
– A czy możesz to wykluczyć? Nie możesz. Bądź więc ostrożny! Wilmowski został sam. Rozejrzał się wokół. Wejście do groty było doskonale zamaskowane przez skały. Natrafić na nie można było chyba tylko przypadkiem. “Jak to dobrze, że był z nami Dingo, wciąż zadziwiająco sprawny jak na swe lata. Po chorobie wkroczył jakby w swą drugą młodość” – Wilmowski pogładził ulubieńca.
Poczucie, że traci czas stało się wkrótce nie do zniesienia. Spróbował odrzucać kamienie z zawalonego przejścia, ale szybko zrozumiał, że na nic się to nie zda. “Do zmierzchu zostało jeszcze parę godzin” – pomyślał. “Lepiej będzie rozpoznać teren. To pomoże zorganizować pracę, kiedy nadejdą ludzie”.
Rozejrzawszy się dokładniej, zauważył rodzaj skalnych schodów prowadzących aż na szczyt. Nierównych, dziwnie ukształtowanych przez naturę, ale przecież możliwych do pokonania.
– Leczyć tu moje dolegliwości, to był zaiste dobry pomysł. Czuję się rzeczywiście doskonale – ironizował wchodząc na pierwszy stopień. Szybko pokonał następne i stanął na płasko zakończonym wierzchołku. Od razu spostrzegł otwór, prowadzący w głąb, i metodycznie zwiniętą grubą linę w zagłębieniu obok. Podniósł niewielki kamień i wrzucił do środka. Nadsłuchiwał, licząc sekundy.
– Raz, dwa, trzy… dziesięć… dwanaście… Ponowił doświadczenie.
– Cóż – rzekł do siebie. – Strasznie głęboko…
Zmierzył linę. Miała p^onad pięćdziesiąt metrów długości. Pochylił się nad otworem.
– Tomku! Sally! Tadku! Patryku! – nawoływał. Wewnątrz wtórowało mu echo, po czym wszystko umilkło. Ponowił okrzyk, ale trwała cisza. Zastanowił się, czy nie zejść po linie w dół i uznał, że nie byłoby to rozważne. Nikt życzliwy nie czuwałby przecież u góry. Pozostawało cierpliwie czekać na powrót Abeera i Smugi. Postanowił zatem zejść do miejsca, gdzie przyjaciele spodziewali się go zastać. Zaledwie ruszył, gdy z dołu dobiegł kobiecy głos: