Wioska Kisumu nie uległa całkowitej zagładzie w wyniku zuchwałego napadu i powoli wracała do życia. Ci, którzy znaleźli schronienie w dżungli, wracali, by pogrzebać zmarłych. Winni byli zmarłym ceremonie, bez których ich dusze nie zaznałyby spokoju.
Po czasie płaczu, tarzania się w pyle, przyszedł czas uczty i tańca. Przygotowano jedzenie, wszyscy przyodziali białe, żałobne szaty z rafii i glinką kaolinową pomalowali na biało twarze. Zanim jednak zasiedli do uczty, czuwające wokół wioski straże zasygnalizowały zbliżanie się obcych.
Do brzegu przybiła niewielka rybacka łódź. Grupka jej pasażerów ruszyła ścieżką, prowadzącą wzdłuż gęstych zarośli, wprost do wioski. Na czele szedł Gordon. Obok niego Munga, a tuż za nimi Nowicki, Smuga i Awtoni.
– Chwileczkę! Zatrzymajcie się! – zawołał nagle Nowicki. – Coś tam leży!
Wszedł w zarośla i wyciągnął sporej wielkości bęben.
– Niech to wieloryb połknie! Cóż za znalezisko! Munga gestykulując, tłumaczył coś Gordonowi.
– Mówi, że to bęben czarownika i że nie wolno go dotykać.
– Skąd się tu wziął? – zastanawiał się Nowicki, który lekceważąc ostrzeżenie, dokładnie oglądał znaleziony przedmiot.
– Właściciel mógł go zgubić w czasie ucieczki – odparł Gordon. – Niech pan zwróci uwagę na skórę pokrywającą bęben. Jest twarda i odporna. Murzyni często wyrabiają te bębny z uszu słonia…
– Co za obyczaje w tej Afryce – Nowicki z sarkazmem pokręcił głową. – Jedni strzelają do “cheopsiaka”, bo im jego nos przeszkadza, inni zaś zniszczą słonia, bo jego uszy nadają się na bęben. Co za kraj…
W tym momencie podszedł do niego Munga i znowu coś powiedział z błyskiem lęku, ale i determinacji w oczach.
– On prosi, aby pan zostawił bęben – przetłumaczył Gordon. Nowicki wyzywająco popatrzył w oczy dorównującemu mu wzrostem Murzynowi.
– Powiedz mu pan – odpowiedział – że białych nie imają się cudze czary, bo sami są czarownikami.
Gordon przetłumaczył, Munga odsunął się od nich, nagle spokorniały, a Nowicki spokojnie schował bęben do marynarskiego wora.
Tuż przed wejściem na teren wioski po obu stronach ścieżki stanęły kobiety, przegradzając przejście grubą lianą. Nowicki pochylił się, by pod nią przejść. Stojący po drugiej stronie wojownicy nastawili dzidy, a Munga przytrzymał zadziornego marynarza.
– Chwileczkę – tłumaczył Gordon. – Wieś jest tabu [177] .
– Tabu? A cóż to znów znaczy?
– Aby wejść dalej, musimy złożyć okup na stypę – wyjaśniał cierpliwie Gordon.
– Skąd pan to wie? – dociekał Nowicki.
– Murzyni pomalowali twarze na biało… – zaczął mówić Gordon.
– A to znak żałoby – wpadł mu w słowo Smuga.
Kiedy złożyli dary na wieczorną, żałobną ucztę, Munga poprowadził gości ku domostwu wodza – swego ojca. Towarzyszyli im wszyscy chyba mieszkańcy wioski. Coś mówili, gestykulowali, wskazując to na Mungę, to na Awtoniego.
Kisumu czekał w progu swego domu. Gordon wyjaśnił widoczny wszem i wobec cel ich przybycia: Mungę i Awtoniego; i prosił, by mogli pozostać na noc. Przy okazji wręczył Kisumu podarki, a te zostały przyjęte.
Wszystko przebiegało według rytuału, zanim nie pojawił się czarownik. Awtoni natychmiast schował się za szerokimi plecami Nowickiego, zaś Kisurmi wyraźnie stracił pewność siebie. Smuga i Gordon zauważyli zmieszanie wodza, ale z miejsca, gdzie stali, nie mogli dostrzec przyczyny. Stojący nieco z tyłu Nowicki od razu zorientował się w sytuacji. Przytulił chłopca do siebie i w zamyśleniu przyglądał się starcowi. “Jak go przechytrzyć” – zastanawiał się. “Gdybyż był z nami Tomek” – westchnął i łzy zakręciły mu się w oczach.
Wódz przydzielił gościom stojącą na uboczu wioski chatę: okrągłą, przykrytą kopulastym słomianym dachem, z otworami, okiennym i wejściowym, zasłoniętymi sznurami z lian i matami, wewnątrz stosunkowo czystą.
– Ten staruch, czarownik, wyraźnie zamyśla jakiś podstęp… zaczął mówić Nowicki, ale kobiety wniosły właśnie poczęstunek.
– Przysyła wam to Munga – powiedziała jedna z nich.
– Coś rzeczywiście jest nie tak… Wedle zwyczaju wódz powinien dać nam jakiś prezent, abyśmy czuli się bezpieczni. Okazał nam lekceważenie. Przyjął podarki, ale w zamian nie ofiarował nawet poczęstunku – Gordon potwierdził podejrzenia Nowickiego. – Szkoda, że nie ma z nami żołnierzy – dodał wyraźnie zaniepokojony.
– Wkraczać do wioski z całą armią, to bardzo angielskie, ale nie pomaga zdobyć zaufania – z przekorą zauważył Nowicki.
– Żołnierze dotrą tutaj razem z Wilmowskim jutro wieczorem – przeciął dyskusję Smuga. – Ale lepiej trzymać broń w pogotowiu.
Nowicki nie zabierał już głosu. Siedział obok Awtoniego, który wyraźnie bał się oddalić choćby na krok od białych opiekunów. Nie należał do wioski. Należał do duchów, którym złożono go w ofierze.
Spojrzenia i agresywna reakcja mieszkańców wioski uświadomiła to Nowickiemu dokładniej niż jakiekolwiek wyjaśnienie. Zdał sobie sprawę z faktu, że przywiezienie chłopca mogło okazać się błędem, za który trzeba będzie zapłacić. Zrozumiał też, dlaczego Smuga, zawsze przeciwny wykorzystywaniu przesądów pierwotnych mieszkańców dżungli, tym razem odstąpił od tej zasady.
W pewnej chwili podjął decyzję i ku zaskoczeniu przyjaciół zaczął przygotowywać się do snu. Ułożył się wygodnie na macie, zamykając oczy.
– Ależ Tadku – powiedział Smuga – niedługo pójdziemy na ucztę.
– Nie zaszkodzi przedtem zdrzemnąć się nieco – odparł warszawiak i po chwili rzeczywiście rozległo się jego tubalne chrapanie.
Wieczorem Munga przybył z zaproszeniem na ucztę i tańce. Obudzony przez przyjaciół Nowicki zapowiedział, że przyłączy się do nich później, po czym korzystając z pomocy Awtoniego jako tłumacza, poszeptał coś z Mungą, który zaprowadziwszy Smugę i Gordona do borny [178] , natychmiast zniknął.
Obu gości posadzono obok wodza, co było oznaką życzliwości. Wkrótce wniesiono wielkie, napełnione kopiasto ryżem blaszane miednice, mleko, maniok, orzechy w liściach i kartofle pieczone w ognisku. Przed wodzem i gośćmi postawiono misę z kurzym mięsem i jajami. Do glinianych kubków nalano jakiegoś podejrzanie wyglądającego płynu. Kisumu sięgnął po napitek i zachęcając białych do tego samego, wyjaśnił:
– Marafu!
– To wino palmowe – głośno przetłumaczył Gordon i znacznie ciszej ostrzegł Smugę, by pił niewiele, bo wino może być “wzmocnione” jakimś specjałem.
– Kali sana – Kisumu jakby usłyszał i zrozumiał Gordona.
– Mówi, że to bardzo ostre – rzekł Anglik.
Przepili do siebie. Wino miało rzeczywiście ostry smak i paliło gardło. Posiłek, suto zakrapiany alkoholem, coraz bardziej ożywiał nastroje biesiadników. Smuga na próżno rozglądał się za Nowickim. Zauważył, że nie ma również Mungi. Niepokoił się, nie mógł bowiem przewidzieć, co planuje marynarz.
Tymczasem Murzyni pochłaniali niesamowitą ilość jedzenia. Smuga zwrócił uwagę Kisumu na to, że mogą się rozchorować. Wódz tylko się roześmiał i wytłumaczył, że ma wspaniałe lekarstwo od białego uzdrowiciela. Smuga, któremu zależało na utrzymaniu wodza w trzeźwości, poprosił o dokładniejsze informacje. Kisumu skinął głową na jednego ze swych ludzi.
– Chupa!
– To znaczy butelka – szepnął Gordon.
Po chwili przed zdumionymi Europejczykami postawiono wielki kosz. Wódz odesłał posłańca, osobiście rozwiązał sprytnie uszczelnione wieko, uchylił je, włożył dłoń i wyciągnął małą, może ćwierćlitrową butelkę, na dnie której znajdowało się nieco płynu. Z nabożeństwem i skupieniem podał ją Smudze, mówiąc:
– Dawa kali sana! [179]
– To popularny środek na przeczyszczenie! – zaśmiał się podróżnik, ale potem pochylił się, uważnie studiując napis na nalepce. – Nie do wiary – szepnął sam do siebie.
– Co się stało? – spytał Gordon.
– Proszę spojrzeć, gdzie ów środek został wyprodukowany! – rzekł Smuga.
– “Kraków, 1905” – czytał Gordon. – Ależ to polski lek!
– Tak, to nieprawdopodobne – powiedział Smuga i zamierzał wypytać wodza o “białego uzdrowiciela”, gdy nagle wszyscy umilkli. Smuga zdumiony uniósł głowę.
Przed ogniskiem stanął czarownik w rytualnym stroju i władczym gestem uniósł rękę. Niewielkiego wzrostu, o pomarszczonej, groźnej twarzy, z błyszczącymi oczyma o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach. Niemal nagi pod przerzuconą przez ramię lamparcią skórą, zdobny w miedziane bransolety przeplecione czarnymi strusimi piórami, w barwnym pióropuszu również nimi gęsto poprzetykanym. W ciszy rozpoczął swój rytualny taniec. Krążył wokół ogniska, sypiąc na ogień jakimś zielem wydającym ostrą, nieprzyjemną woń. Wysoki słup dymu wzniósł się niemal pionowo w górę. Czarownik dołączył do rytmicznych kroków zawodzący śpiew.
Najpierw w śpiewie, a potem w tańcu zaczęli towarzyszyć mu mieszkańcy wioski. Mężczyźni ciasno otoczyli ognisko, tak że wódz i jego goście znaleźli się wewnątrz kręgu. Uderzali rytmicznie w swe skórzane tarcze. Z tyłu zawodziły kobiety. Kisumu ocierał pot z czoła, mimo że noc była chłodna. Jeszcze siedział, ale i on zaczął podrygiwać w rytm śpiewu i tańca. Smuga wymownie spojrzał na Gordona i obaj dyskretnie przygotowali broń.
– Spróbujmy się wycofać – szepnął Anglik.
– Owszem, to najlepsze wyjście – odparł Smuga. Nieznacznie zaczęli przesuwać się do tyłu, poza blask ognia. Nie uszło to uwagi czarownika, z pozoru całkowicie pochłoniętego rytuałem. Nagle pojawił się tuż przed nimi. Zaczął coś rytmicznie wykrzykiwać. Odpowiadał mu chór mężczyzn. Smuga uważnie wsłuchiwał się w ten swoisty dialog. Spokojnym gestem sięgnął po fajkę, żarzącym się ognikiem starannie przypalił tytoń i zaciągnął się.
– Jeszcze czekajmy – szepnął. Gordon przyjrzał mu się z podziwem.
– Na co? Trzeba się stąd wyrwać!