Bęben czarownika nie milkł całą noc. Czarownik tańczył rytualny taniec poprzedzający złożenie ofiary. Dla niego był to również taniec triumfu. Pokonał wodza. Szala panowania nad wioską wyraźnie przechyliła się na jego stronę.
W wiosce nikt nie spał. Wszyscy przerażeni wsłuchiwali się w głos bębna. Dżungla wtórowała mu swymi nocnymi, tajemniczymi odgłosami. Rano bęben ucichł. Ucichła dżungla. Odezwały się jedynie, tysiącem głosów, ptaki. Budził się piękny, gorący dzień. Ludzie wstawali do swej pracy, nocne zwierzęta układały się do snu, dzienne ruszały na łowy.
W wiosce Kisumu porządek ten został zakłócony. Wyruszał z niej właśnie upiorny pochód ku ziemiom pasterskich plemion Bahima. Tak chciał czarownik, który oznajmił, że stamtąd przyszły złe moce. Prowadzono płaczącego Awtoniego, krowę, kozła, psa, niesiono kilka kur.
Chłopiec przez łzW spojrzał na rodzinną chatę, ogarnął wzrokiem jezioro.
Przechodzili właśnie obok wzgórza nad wodopojem, gdzie lew zaatakował jego ojca i małej polanki, gdzie Awtoni często się chronił. Stało na niej kilka kopców termitów [169] . Lubił je obserwować od czasu, gdy ojciec przyprowadził go na tę polanę i zaczął cicho bębnić w opancerzone ziemne kopce. Młode termity masowo wyszły wówczas na zewnątrz, sądząc, że pada deszcz. Tak też nakazał czynić synowi. Zebrane w ten sposób, owady służyły jako pikantna przyprawa do monotonnych, mdłych, codziennych posiłków. Awtoni często tu przychodził. Dostrzegł niezwykłą ruchliwość termitów i ich straszną moc. Gdziekolwiek się udały, zostawiały za sobą pustkę… Potrafiły oczyścić teren z padliny, albo zjeść całe drzewo z korzeniami, pniem i konarami. Drążyły w nim korytarze, atakowały z zewnątrz i od wewnątrz. Z resztek budowały wysokie na kilka metrów kule, których niczym nie dawało się rozbić.
Dla Awtoniego stanowiły przedmiot podziwu i zazdrości. Nie umiałby tego wypowiedzieć, ale starał się je naśladować. Niepozorny, cichy, ułomny, był jednocześnie uparty, twardy i ruchliwy jak termit. Z dwu przeciwstawnych cech afrykańskich mrówek, niszczącej i budującej, nieświadomie wybierał i wolał naśladować tę drugą. Najpierw z ziemi, a potem i z drzewa zaczął tworzyć podobne do budowli termitów zamki i rzeźby.
Żegnał teraz z rezygnacją i żalem ukochaną polankę z braćmi-termitami, jak je nazywał. Żegnał też najlepszego przyjaciela.
Przed dwoma laty znalazł w pobliżu szczątków gniazda i śladów krwi, nie umiejące jeszcze fruwać, prawie nie opierzone pisklę. Podniósł je i poczuł w dłoniach ciepło, a zaraz potem bicie maleńkiego serduszka. Ptak szybko rósł i niebawem był chłopcu równy wzrostem. Gdy zaczął fruwać, Awtoni był przekonany, że szybko o nim zapomni. Ale nie. Ptak wracał i krótkim, szerokim, zakrzywionym na końcu dziobem dopominał się o smakołyki.
Wciąż jeszcze o tym myślał, kiedy pochód dotarł do terytorium Bahima. Ludzie Kisumu ukradkiem przekroczyli graniczny strumień. Minęli pas buszu i znów zagłębili się w dżunglę. Zatrzymali się zresztą zaraz na samym skraju. Nadszedł kres drogi. Awtoni łkał głośno. Strażnicy połamali nogi zwierzętom, by nie mogły uciec i pozarzynali kury. Chłopca przywiązali do drzewa. Tak miała dopełnić się ofiara. Wraz z nią z wioski miały zniknąć złe duchy. Czarownik triumfował. Nie wiedział, jak blisko czai się prawdziwe niebezpieczeństwo.
*
Wydarzenia w Kairze i Dolinie Królów głęboko naruszyły poczucie wszechwładzy, którym od dawna upajał się “żelazny faraon”. Uderzyły w jego interesy i ograniczyły teren jego działania. Upokorzyły go, zmusiły, by się ukrył. Głęboko przeżywał to upokorzenie, ale tu w Afryce, na terenach wokół Jeziora Alberta, miał dość sił, aby panować bezpiecznie. Tu mógł pomnożyć pieniądze i zacząć odbudowywać swoją pozycję.
Od dawna już jego ludzie, ukryci przy ścieżkach w dżungli chwytali kobiety i dzieci, samotnych mężczyzn albo kupowali ludzi wprost od wodzów, by sprzedać ich później jako niewolników. Teraz “faraon” postanowił działać skuteczniej i z większym rozmachem. Wybrał wszak tereny wokół wybrzeży Jeziora Alberta na swoje tymczasowe państwo, w którym miejscowi Murzyni mieli być tylko niewolnikami. Postanowił “oczyścić” teren, zdobywając po kolei położone tu wioski. Na jego drodze znalazła się też wioska Kisumu.
Noc ataku była bezdeszczowa i pogodna. Ludzie w wiosce Kisumu spali uspokojeni przez swego czarownika. Przed brzaskiem na skraju dżungli w ciszy pojawiły się błyski pochodni. Po chwili chaty zapłonęły jasnym płomieniem. Ludzie wybiegli z domostw, uciekając w stronę buszu, by ukryć się w wysokiej trawie. Ale step także płonął. Mogli jedynie zginąć w płomieniach albo wrócić, by oddać się w ręce napastników. Wielu spróbowało jednak przedrzeć się do dżungli i niektórym się to udało.
Ludzi “faraona” prowadził Metys [170] , którego nazywano “sztych”, od mistrzowskiego uderzenia szablą, jego ulubioną bronią. Sześćdziesięcioletni staruch mógł być dosłowną ilustracją znanego powiedzenia: “Bóg stworzył białego, Bóg stworzył czarnego, ale Metysów sam diabeł”. Dobrze odżywiony, ale nie otyły, niewielkiego wzrostu z wyłupiastymi, bezlitosnymi oczyma. Kręcone czarne włosy i mięsiste murzyńskie wargi nadawały jego twarzy wyraz zimnej obojętności. Siedząc po turecku w czymś w rodzaju lektyki z daszkiem, niesionej przez czterech niewolników, przybrany w lekkie, wschodnie szaty, z pękiem korali na szyi i złotymi bransoletami na rękach, sprawnie dowodził trzydziestoosobowym oddziałem bezwzględnych zabijaków. Wywodzili się oni z różnych stron Afryki, lecz w większości z Zanzibaru [171] lub spośród sudańskich plemion, zwanych Ruga-Ruga, od wieków trudniących się łowami niewolniczymi. Ci mieli w tym procederze wielkie doświadczenie. Niektórzy byli uzbrojeni w broń palną, większość posiadała szable lub maczugi. Każdy z Ruga-Ruga wyposażony był w wąską, długą lancę i tarczę.
Wioska, którą otoczyli nocą, chroniona od strony dżungli palisadą, od buszu była bardzo łatwo dostępna. Zamierzali zapędzić Murzynów na brzeg jeziora, gdzie już czekały łodzie mające zabrać ujętych niewolników. Przy zaskoczeniu i sile nie wydawało się to trudne.
Kiedy Kisumu, obudzony okrzykiem “ulugus” (polowanie), wybiegł z bronią na próg domostwa, wieś już płonęła, a ludzi pędzono w stronę jeziora. Tych, którzy stawiali opór, bezlitośnie mordowano. Wódz zgromadził wokół siebie kilkunastu wojowników, próbując przedrzeć się w kierunku dżungli. Obok niego biegł najstarszy syn, przyszły następca, dwudziestoletni Munga. Munga nie stracił głowy, nie uległ panice. Nie wdawał się w walkę z napastnikami, chyba że stawali na drodze. Chronił ojca, który niezdarnie kuśtykał na niesprawnej nodze. Do dżungli było coraz bliżej. Na nieszczęście “sztych” zauważył niewielki oddziałek. Z kilku doborowymi zabijakami dopadł ich przed samym skrajem zbawczej kryjówki.
Rozgorzała krótka, zacięta walka. Munga zręcznie zasłonił się tarczą przed uderzeniem szabli i próbował zadać cios swoją krótką bojową dzidą. Trafił jednak na zręcznego szermierza, który uchylił się sprytnie i spróbował go dosięgnąć swoim ulubionym sztychem. Munga umknął. Krążyli wokół siebie jak lew i lampart. Syn wodza został tymczasem sam. Inni wojownicy zginęli bądź zniknęli wraz z jego ojcem w głębi dżungli. Otoczony, postanowił walczyć do końca. Ale przeciwnicy nie mieli zamiaru go zabijać. Zbyt dużą przedstawiał dla nich wartość. Młody, zbudowany jak atleta, zręczny we władaniu bronią. Za takiego można osiągnąć niezłą cenę. Munga uderzony maczugą w głowę, stracił przytomność.
Na Jeziorze Alberta czekały dwie długie, beczkowate łodzie, zwane barkasami, każda wyposażona w osiem par wioseł. Wpędzano do nich i sadzano na dnie spętanych niewolników. Wraz z nimi wsiadła także część napastników. Sam “sztych” zajął miejsce w specjalnym, własnym barkasie, w którym mieściło się zaledwie kilka osób. Usiadł na rufie, chroniąc się pod parasolem, gdyż wzeszło słońce. Nie był zadowolony. Zbyt wielu Murzynów zdołało umknąć do dżungli. Zbyt wiele chat ocalało. “Trzeba będzie tu wrócić” – myślał, przygotowując dla swego szefa relację, w której powinien przedstawić siebie w najlepszym świetle.
Łodzie odbiły od brzegu, kierując się na północ, gdzie handlarze mieli swą kryjówkę. Mieszkańcy wioski, powiązani, oszołomieni strachem, siedzieli na dnie barkasów, nie bardzo rozumiejąc, co się wydarzyło. Wiedzieli tylko, że stało się coś strasznego.
Munga powoli odzyskiwał przytomność. Nie czuł więzów. Widocznie wrzucili go po prostu na dno łodzi, gdy był nieprzytomny.
Spędzono do niej głównie kobiety i dzieci, a także kilku lżej rannych mężczyzn. Sterował stojący z tyłu Murzyn Ruga-Ruga. Strażnicy właśnie się posilali, suto zakrapiając posiłek alkoholem. Szesnastu czarnych wioślarzy wiosłowało z zapałem. Walka nie wchodziła w grę. Munga bał się nawet podnieść wyżej głowę, by nie zauważono, że odzyskał przytomność. Rozumiał tylko tyle: “płyniesz po jeziorze, trzeba uciekać”. Myśl zamieniła się w decyzję, a decyzja w czyn. Munga zerwał się jak sprężyna, przebiegł kilka metrów ku rufie barkasu, pchnął sternika, który z pluskiem wypadł za burtę, wyskoczył i natychmiast zanurkował. Rozległ się krzyk, padł jakiś strzał. Wszyscy patrzyli w kierunku, gdzie skoczył. Munga tymczasem zawrócił pod wodą i płynął nie w stronę brzegu, lecz ku środkowi jeziora. Zanim się zorientowali, zdążył nabrać powietrza i znów zniknął pod wodą. Na wargach czuł słonawy smak rodzimego jeziora. Gdy wynurzył się powtórnie, łodzie sporo się od niego oddaliły. Munga rozejrzał się i zaczął płynąć ku wschodniemu brzegowi. Teraz dopiero poczuł ubytek sił. Obtarcia i rany piekły i szczypały. Zmęczenie ogarniało całe ciało. Do brzegu zaś było jeszcze bardzo daleko. Pływak cierpliwie^pokonywał metr po metrze, odpoczywając co jakiś czas na plecach. Ale brzeg, zdawałoby się niedaleki, przybliżał się coraz wolniej. Munga poczuł lęk…