– Janie! Wstawaj! – Nowicki szarpnął Smugę za ramię. – Wrócił Gordon!
– Słyszałem, że panowie nie próżnowali – Anglik już wchodził do chaty. – My też nie! Mamy wieści wręcz nieprawdopodobne!
Towarzyszył mu wychudzony młody Arab niewielkigo wzrostu, o charakterystycznych rysach twarzy. Gordon przedstawił go, a w jego głosie zabrzmiała radość i coś na kształt dumy.
– To jest, panowie, Madżid el-Hadż – powiedział z naciskiem. Zaskoczony Smuga spojrzał uważniej.
– Na Boga, toż to syn Jusufa. Jakże to możliwe? – nawet Smuga tracił czasem opanowanie.
– A jednak – odrzekł uradowany Gordon.
Także młody Arab zdawał się gorączkowo szukać czegoś w pamięci.
– Na Allacha! Skąd?… Przecież…
– Tak, Madżid! To ja. Obaj z bratem nazywaliście mnie kiedyś “białym wujaszkiem”. Właśnie was szukamy w tej pełnej tajemnic I niespodzianek Afryce.
Madżid nagle spoważniał i odwrócił oczy.
– Czyżby coś złego przydarzyło się twemu bratu?
– O tak! – odrzekł Arab. – Jest w niewoli u łowców niewolników.
– Czy przynajmniej żyje? – zniecierpliwił się Smuga.
– Żyje – odpowiedział Madżid. – Ale jest uwięziony. Mnie uwolnił pan Gordon.
– Po kolei, panowie! Wysłuchajcie wszystkiego po kolei – Anglik przerwał tę pełną napięcia rozmowę. – Przede wszystkim usiądźmy i podsumujmy to, czego się dowiedzieliśmy.
Tak też zrobili, a Gordon zaczął opowiadać:
– Czwartego dnia po wyjściu z wioski obozowaliśmy na skraju dżungli i sawanny, jak zwykle zachowując ostrożność. Nagle z dżungli wyłonił się dziwny orszak, prowadzony przez niesionego w lektyce Metysa i sześciu uzbrojonych czarnych. Jak się okazało, strzegli oni około pięćdziesięciu niewolników, w tym ze trzydziestu pięciu mężczyzn. To był straszny widok. Wszyscy Murzyni powiązani łańcuchami. Niektórzy z głowami w dybach i związanymi rękami. Dzieci niesione przez matki albo przywiązane sznurami do szyi ojców. Wszystkie kobiety niosły na głowach ciężkie kosze. Munga rozpoznał w tym straszliwym pochodzie kilkunastu mieszkańców rodzinnej wioski. Staraliśmy się zachować spokój, mimo okrucieństwa, z jakim mieliśmy do czynienia. Nagle jeden ze strażników podniósł lancę, aby uderzyć lub zamordować jedną ze słabnących kobiet. W mgnienia oku Munga cisnął w niego dzidą. Nie pozostawało nam nic innego, jak zaatakować. Nikt nie ocalał. Prowadzącego karawanę zatłukli niosący go niewolnicy, zanim zdążyłem interweniować.
– Nie udało się wam więc zdobyć zbyt wielu informacji… – zaczął sceptycznie Smuga.
– Trudno byłoby winić Mungę za nierozwagę. Ta kobieta to jego narzeczona – przerwał mu Gordon.
– Prowadzono nas – wyjaśnił Madżid – na zachód. Szeptano bowiem, że na południowo-zachodnim krańcu Jeziora Alberta w grubych, piaskowych pokładach znaleziono złoto. Utrzymywano to w tajemnicy, ale najpewniej tam mieliśmy być zatrudnieni.
– Ale czy odnaleźliście przynajmniej kryjówkę tych drani? – Nowicki wymownie zacisnął swe sękate pięści.
– Owszem – spokojnie, choć nie bez dumy, odrzekł Gordon. Na chwilę zawiesił głos, po czym z wahaniem dodał: – Mówią, że handlarze uwięzili tam jakiegoś Europejczyka.
W nagłym napięciu zwróciły się ku niemu wszystkie twarze.