Литмир - Электронная Библиотека

Poszłam spać później niż zwykle, gdyż po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłyśmy z Cecylią nagadać się do woli. Przyłożyłam głowę do poduszki, myśląc, że natychmiast zasnę, i wtedy ujrzałam, że Jonyk patrzy na mnie z napięciem, szeroko otwartymi oczami.

– Co się dzieje, synku? – spytałam, gdy nagle dobiegł mnie cichy szelest. Drzwi do naszego pokoju otwarły się i w progu pojawiła się szczupła, niewidoczna w mroku sylwetka. „Cecylia?” – pomyślałam zdziwiona, a potem rozpoznałam niespodziewanego gościa, gdyż szybko się do nas zbliżał. W ciemnym pokoju, koło łóżka, w którym spałam razem z Jonykiem, stał ten autystyczny chłopiec i szeptał coś rozdygotanym głosem.

– Dajcie mi go… Gdzie on jest? Czuję jego zapach… Zaprowadźcie mnie do niego, proszę, tak bardzo was proszę…

Bałam się, że Jonyk ze strachu wybuchnie płaczem, na co autystyczne dzieci reagują czasem agresją, lecz Jonyk patrzył tylko z napięciem na chłopca. Ba, wyciągał ku niemu rączkę!

– Dasz mi go? – spytał ponownie chłopiec, nachylając twarz ku mojemu synkowi. – Zaprowadzisz mnie, prawda? On znajdzie drogę…

Nim zdołałam zareagować, chłopiec równie cicho, jak się pojawił, wyszedł z naszego pokoju. Zdenerwowana, nie mogłam długo zasnąć. I pomyślałam, że jednak skrócę pobyt w sierocińcu. To nie na moje nerwy: te biedne, osierocone dzieciaki, które mimo starań Cecylii nigdy nie będą wiedzieć, co to jest prawdziwy rodzinny dom; ten autystyczny, szalony chłopiec i wreszcie coraz bardziej niedołężna siostra Amata… To wszystko przygnębiało mnie i wpędzało w depresję. Nie mogę wpaść w przygnębiający nastrój, gdyż ucierpi na tym Jonyk! Obok ponurych i znerwicowanych matek rosną ponure i znerwicowane dzieci. Więc rano wstanę, zjemy śniadanie i wracamy do domu. Przyjadę tu, gdy będę w lepszej formie…

Cecylia nie zdziwiła się, że wyjeżdżam.

– Bo ciebie ciągle wszystko tu boli. Ten dom, tamte wspomnienia, a jeszcze ten chłopiec, który przypomniał ci własne dzieciństwo. Masz rację, jedź…

Adam spał, gdy wróciliśmy, i stwierdziłam, że nie należy go budzić. Musi odespać te nadprogramowe dyżury w szpitalu, te stresy przy trudnych operacjach i tamten strach o nas, gdy zapadliśmy na letnią grypę.

Kotyk wstał leniwie ze słonecznej plamy na trawie i podszedł, by się o nas otrzeć. Nagle zesztywniał i poruszył wąsami. A potem długo i starannie obwąchiwał na przemian to mnie, to Jonyka.

– Czujesz obce zapachy, Kocie – pokiwałam głową. Zrobiłam nam szybki obiad i postanowiłam poczytać w ogrodzie. Niestety, wszystkie nowości, które nabyłam w księgarni, Adam gdzieś starannie schował. Psiakrew, co za porządniś z tego mojego męża! Zirytowana, zdecydowałam się sięgnąć po tę niemądrą książkę o tarocie. Wyjęłam ją zatem ze schowka, odsuwając głębiej szorstki stary papier, kryjący dziwne dziecięce ubranka – i zapadłam w leżak z mieniącą się czerwienią i fioletem okładką w ręku.

– Nie ma nic lepszego na stresy niż głupia, lekka lektura… – mruknęłam.

Lektura okazała się jednak trudniejsza, niż sądziłam. Autor książki pokusił się o długi historyczny wstęp. Najgorsze, iż wynikało z niego, że w gruncie rzeczy nikt nie wie nic pewnego o pochodzeniu tarota: czy wywodzi się dopiero ze średniowiecza, czy jeszcze ze starożytności? Z Europy czy wręcz przeciwnie: z dalekiej Azji lub Egiptu… Westchnęłam i przeszłam do zdjęć, rysunków i tabel. Zdjęcia były najciekawsze, gdyż przedstawiały bardzo stare, kilkusetletnie karty do tarota, malowane przez sławnego włoskiego artystę, Bonifacia Bembo, który był nadwornym malarzem Sforzów.

Jak się dowiedziałam z lektury, karty tarota dzielą się na dwie ważne grupy: Major Arkana – czyli Wielkie Wtajemniczenia, i Minor Arkana – Mniejsze Wtajemniczenia. No, nieźle to brzmiało… Major Arkana to dwadzieścia dwie karty, z których najważniejszą jest – i tu się zdziwiłam – karta z wizerunkiem Włóczęgi, Głupca lub Ducha Eteru. Jego postać odpowiada hebrajskiej pierwszej literze alfabetu: Alef – i na ogół dobrze się kojarzy. Ale dlaczego ktoś tak marny jak jakiś Włóczęga ma być najważniejszą kartą w tarocie? Tuż po nim pojawiają się w kolejności dwie karty symbolizujące Zło: karta Wielkiego Maga, oznaczająca sekretną moc, nie zawsze używaną w dobrej sprawie, i Papieżycy, zwanej też Czarownicą, a po hebrajsku Gimel. Nazwy hebrajskie zawsze stanowią nazwę konkretnej litery alfabetu. Skoro tak, to może tarot wywodzi swe pochodzenie jeszcze z pradawnych czasów wędrówek semickich plemion? Dopiero po Włóczędze, Magu i Papieżycy pojawiają się Cesarzowa i Cesarz. Cesarska para jest zatem w tarocie obdarzona nieco mniejszą mocą niż te trzy pierwsze postacie. Tarot zarazem honoruje wysoko kobiety, skoro Cesarzowa jest zdecydowanie przed Cesarzem. Jeśli tak, to ja osobiście opowiadałabym się za starożytnym rodowodem kart. Średniowiecze traktowało kobiety jako coś gorszego. Zaciekawiła mnie też karta numer dziewięć, przedstawiająca Eremitę, czyli Starca lub Proroka Wiecznego Czasu. Bembo namalował go jako wysoką, chudą, żylastą postać, sprawiającą wrażenie wiekowej, a zarazem ponadczasowej. Na dwunastej pozycji jest karta Wisielca, który nie wiedzieć czemu wygląda jak żywy i wisi powieszony za nogę. Jego wizerunek wydawca wybrał na okładkę i wcale mu się nie dziwię. Interesująca też wydała mi się karta numer szesnaście, przedstawiająca Wieżę Boga. Skojarzyła mi się ona z naszą biblijną Wieżą Babel – i, jak twierdził autor, miała rzeczywiście zbliżone znaczenie w tarocie. Dlatego niekiedy wróżyła dobrze, a czasem źle.

Kart Minor Arkana, czyli Małych Wtajemniczeń, też było dwadzieścia dwie i dzieliły się na cztery królestwa lub dwory: Buław, Denarów, Kielichów i Mieczy. Każdy dwór miał swego Króla, Królową, giermków, rycerzy. Najsympatyczniejsza wydawała się Królowa Mieczy, symbolizująca czystość, rozum i odwagę. Późniejsi badacze tarota porównywali ją z Joanną d’Arc. Była całkowitym przeciwieństwem Papieżycy z Major Arkanów, czyli Czarownicy, zwanej Gimel, i symbolizującej rozum wielki, lecz niebezpieczny, i takież ambicje.

Nie wiedzieć kiedy zatonęłam w przedziwnych i niezliczonych zagadkach magicznych – lub jak chcą inni: demonicznych – kart. Kotyk ocierał mi się o ramię, tkwiąc niewygodnie na oparciu leżaka („prawie jakby czytał” – pomyślałam), gdy usłyszałam, że Adam wstał i podśpiewując, zmierza do łazienki. Ku memu zdumieniu zachowałam się jak ktoś przyłapany na paskudnym uczynku: zerwałam się z leżaka tak, że Kot spadł na ziemię – oczywiście, na cztery łapy – i upchnęłam szybko nieszczęsną książkę w gąszcz kwiatów na klombie. Fioletowo-czerwona okładka zlała się w jedno z tęczowymi kolorami moich georginii, bławatków i pelargonii.

– Myślałem, że wrócicie dopiero wieczorem! – ucieszył się Adam na nasz widok. – Skoro jesteście wcześniej, to zapraszam całą rodzinę, wraz z Kotykiem, na obiad z grilla. Osobiście upiekę befsztyki i przyrządzę sałatę.

– Jonyk jeszcze nie ma wszystkich ząbków, a Kotyk nie jada sałaty – roześmiałam się, lecz pomysł był niezły na zakończenie niedzielnego dnia. Postanowiłam więc również poświęcić się dla dobra rodziny i, trzymając się pilnie wskazówek z książki kucharskiej, upiec placek z jagodami.

Mieszając mikserem ciasto, mruczałam do rytmu bezsensowne zdanie:

– Więc to są tylko karty. Głupie karty, nie żywe istoty. Cesarstwo kart, trallalala!

– Co mówisz? – zdziwił się Adam, przychodząc po talerze do kuchni.

– Sama nie wiem, co mówię, ani po co to mówię – zdziwiłam się. – Może jak coś mruczę do rytmu, to lepiej mi się pracuje?

Syci i spokojni, toczyliśmy leniwe rozmowy w ogrodzie, póki sierp księżyca nad naszymi malwami nie przypomniał, że najwyższy czas położyć Jonyka do jego łóżeczka. Nawet Kotyk ziewał szeroko, demonstrując, że tęskni do miękkiej poduszki.

– Zapomniałem! Przecież wczoraj przyjechała kanapa! – zawołał Adam z triumfem.

I rzeczywiście. W dziecinnym pokoju zamiast wąskiej kozetki stała rozłożysta, wiśniowa, aż zapraszająca do snu kanapa, zdolna pomieścić nas wszystkich, włącznie z Kotykiem.

– No to ją wypróbujemy. Cała rodzina, włącznie z Kotykiem – oświadczyłam.

– Ja, niestety, nie – westchnął mój mąż. – Drugi chirurg jest ciągle na urlopie i o siódmej rano znów mam wyznaczoną operację. A na tak wygodnej kanapie nie powinno się spać krótko…

Wylądowaliśmy więc na nowym nabytku tylko we trójkę. Jonyk i Kotyk przyjęli zmianę łóżka z zadowoleniem. Synka położyłam od ściany, żeby nie spadł w nocy, Kot powędrował za nim, a sama wyciągnęłam się z brzegu. I jeszcze zostało miejsca co najmniej dla dwóch osób! Adam dokonał dobrego wyboru. Gdyby nagle zjechali goście – czego nie lubię, lecz znoszę z godnością – we czwórkę wygodnie prześpimy tu noc.

Już zasypiając, zastanawiałam się, czy nocna rosa zniszczy moją książkę o tarocie, tkwiącą ciągle w środku klombu, pod kwiatami – czy też jej nie zaszkodzi. Bo jednak nabrałam na nią ochoty.

– Ta-rot… – zamruczałam półgłosem już w półśnie. I wydało mi się, że Kotyk przysuwa z ciekawością swój duży łeb do mojej twarzy, jakby chciał zrozumieć to obce słowo, które wypowiadam…

37
{"b":"87905","o":1}