– Poradzisz sobie sama? – pytała rano zatroskana mama.
– Oczywiście, mną się nie przejmuj – zapewniła Magda. – I mamo…
– Tak?
– Wszystko będzie dobrze.
Ale wcale nie było. To nie powinno w ogóle się zdarzyć.
Po zamknięciu księgarni Magda nie chciała wracać do domu. Mogła zajrzeć do rodziców, ale prawdopodobnie mama była jeszcze w mieście, a tata w lecznicy. A nawet gdyby ich zastała, to nie miała ochoty na rozmowy.
Chciała pojechać gdzieś, gdzie będzie sama, z dala od innych ludzi. Znała jedno takie miejsce, gdzie nikt nie zaglądał.
Wyjechała poza miasto, minęła Grzmiącą i zaparkowała na rozdrożu. Schowała kluczyki do kieszeni i rozejrzała się. Gdyby skierowała się w lewo, szybko dotarłaby do starego, zapomnianego cmentarza. Jednak nie on był dziś jej celem, dlatego ruszyła w prawo.
Polna droga – niegdyś uczęszczana codziennie – była tak zarośnięta, że nie przejechałby nią żaden samochód. Wysokie trawy łaskotały dziewczynę po opuszczonych dłoniach. Po lewej stronie, daleko w dole, między pniami połyskiwały srebrzyste wody jeziora. Na nieruchomych gałęziach drzew ćwierkały ptaki, wszędzie wokół bzyczały owady. Dzień może nie był słoneczny, ale za to ciepły i bezwietrzny. A Magda była wreszcie zupełnie sama.
Po kilkunastu minutach przedzierania się przez gąszcz dotarła do dużego, zrujnowanego budynku. Niegdyś był to luksusowy dom wczasowy, do którego przyjeżdżali bogacze z całego kraju, aby odpocząć od miejskiego zgiełku. Prowadziła go rodzina podobno posiadająca tytuł szlachecki. Jednak w trakcie drugiej wojny światowej dom zamknięto, a ostatnia członkini szlacheckiego rodu, kobieta w podeszłym wieku, zmarła. Zaś tuż po wojnie okoliczni mieszkańcy rozkradli wszystko, co ukraść się dało – drogie sprzęty, meble, a nawet kaloryfery. Drewniane podłogi zerwano, potłuczono kafelki, powybijano okna. Jakiś czas później, kiedy we wczasowisku nie było już nic cennego, znalazł się kupiec, który marzył o wyremontowaniu budynku i ponownym otwarciu go. Wymienił zaledwie kawałek dachu, gdy jego firma splajtowała. Potem kolejni biznesmeni chcieli otworzyć tu dom szczęśliwej starości, ośrodek kolonijny i hotel. Lecz wszystkich prześladował pech. Żaden nie zdołał ukończyć remontu – albo bankrutowali, albo tragicznie umierali. Plotka o fatum i klątwie rzuconej przez ostatnią hrabinę szybko się rozniosła – ludzie zaczęli bać się dworku, a od śmierci ostatniego właściciela niecałe dziesięć lat temu, mało kto w ogóle tu zaglądał.
W czerwonych dachówkach czerniło się kilka dziur, tynk odpadł ze ścian i leżał grubą warstwą na ziemi. Magda przecisnęła się przez wąską szparę między masywnymi, na wpół wyłamanymi drzwiami i weszła do środka. Pachniało wilgocią, mokrym betonem i błotem. Kiedyś wiele razy przemierzała wszystkie pomieszczenia, wyobrażając sobie, jak mogły wyglądać w latach świetności. W budynku znajdowała się duża portiernia, jadalnia, kilka salonów, w tym dwa z półokrągłymi wnękami, gdzie na pewno kiedyś stały kanapy, na których relaksowali się wczasowicze. W jednej ścianie między salonami znajdowały się nawet resztki drewnianych, przesuwnych drzwi. W piwnicach zaś było jeszcze więcej pomieszczeń – kuchnia, spiżarnia, schowki i pokoje dla służby.
Lecz dziś Magda wcale nie czuła się wystarczająco silna, by bezcelowo krążyć po zrujnowanych pokojach. Od razu skierowała się do starych schodów. Po wielu wycieczkach wiedziała, który stopień jest pokruszony i grozi upadkiem. Trzymając się ściany, ostrożnie wspięła się na pierwsze piętro. Wyżej nie miała po co wchodzić – ostatnim razem była tam dwa lata wcześniej i już wtedy podłoga była zbyt przegniła, aby po niej stąpać.
Wzbijając w powietrze chmury pyłu, przeszła do swojego ulubionego pokoju. Prawdopodobnie był to kolejny duży salon, a trzy olbrzymie łukowate okna wyglądały odrobinę jak te kościelne.
Magda usiadła na parapecie środkowego okna, opierając się plecami o ścianę. Jedną stopę zwiesiła na zewnątrz i zapatrzyła się na korony drzew, za którymi wciąż lśniło jezioro.
Jak to się mogło stać? – pomyślała i przymknęła oczy. Policja stwierdziła, że ciocia Jadwiga chciała podgrzać zupę, odkręciła gaz, ale iskrownik nie zadziałał, czego nie zauważyła. Poszła do pokoju, wypiła pół butelki wina i usnęła, zapominając o kolacji. A rano się nie obudziła. Dobrze, że nie było żadnej iskry, bo wtedy cały budynek wyleciałby w powietrze – tak według mamy powiedział jeden z policjantów.
Tylko po co podgrzewała tę przeklętą zupę?! Przecież wyszła z grilla najedzona!
Odeszła we śnie…
Tylko że w ogóle nie powinna była odchodzić! No dobrze, miała już swoje lata, ale wciąż była zdrowa, aktywna i praktycznie nic nie mogło jej zaszkodzić! Jadła tłuste i niezdrowe jedzenie, istnienia cholesterolu w ogóle nie uznawała, a wino i domowej roboty nalewki były – przynajmniej jej zdaniem – lekarstwem na wszystko. Wydawało się, że nic, absolutnie nic jej nie wykończy. Nie w taki głupi sposób!
Spod powiek Magdy popłynęły łzy. Kochała ciocię i nie wyobrażała sobie życia bez niej, bez jej docinek i specyficznego humoru. Nie rozumiała, jak ani dlaczego to wszystko się stało.
Wywołała w pamięci poprzedni dzień, kiedy ciocia opowiadała sprośne kawały, które zawstydzały nawet mężczyzn, śmiała się i objadała karkówką. A potem wróciła do domu i umarła.
Dziewczyną wstrząsnął szloch. Poklepała się po kieszeniach spodni i wyjęła z nich paczkę chusteczek, żałując, że zabrała ze sobą tylko jedną.
¢
Feliks wszedł do domu Jadwigi. W środku nie było już czuć gazu, było za to pełno śladów butów na dywanach. To by było na tyle, jeśli chodzi o utrzymywanie porządku przez policję – pomyślał z przekąsem.
Przeszedł do salonu i usiadł naprzeciwko ulubionego fotela Jadwigi, usiłując przywołać w pamięci jej twarz, głos, śmiech.
Nie było go przy tym, jak Jadwiga się urodziła, ale pamiętał ją jako małą dziewczynkę, która przez wojnę musiała szybciej dorosnąć. Miała dwóch mężów, których kochała całym sercem i obu musiała pochować. Doznała prawdziwego głodu i strachu. Życie jej nie rozpieszczało, ale dzięki temu niejeden mógł podziwiać jej hart ducha.
Kiedy żniwiarz zmieniał ciało, jego dawne wspomnienia bladły. Dzięki temu nie był starcem w ciele młodego chłopaka wciąż mówiącym staropolszczyzną i nie potrafiącym odnaleźć się we współczesnym świecie. Tak naprawdę był mieszanką prawdziwego siebie oraz nowego ciała. Wiele już razy był wdzięczny za taki stan rzeczy – choć śmierć bliskich wciąż bolała, potrafił podejść do niej z pewnym dystansem – w końcu przecież oni wszyscy kiedyś umrą, a on zostanie. Ale będzie już częściowo inną osobą, zdolną do życia i funkcjonowania w nowych warunkach. I choć nigdy tak naprawdę nie zapomni Jadwigi, to szybko pogodził się z jej odejściem.
– Myślę, moja droga, że to nie była taka zła śmierć – powiedział głośno. W całym domu czuł było obecność śmierci. – Z pełnym żołądkiem, lampką wina i w wygodnym fotelu. Niektórym nie jest nawet dane o tym marzyć.
Żniwiarz wstał z kanapy, podszedł do zegara wiszącego na ścianie i wyjął z niego baterie. To samo zrobił z pozostałymi zegarami, a wszystkie lustra pozasłaniał prześcieradłami. Kiedyś ludzie robili to, aby dusza zmarłego nie odliczała godziny, w której odeszła, ani nie przeglądała się w zwierciadłach i potem nie nawiedzała domowników.
Wyjrzał przez okno, za którym powoli zapadał zmierzch. Z plecaka wyjął świecę i ją zapalił. Potem naszykował dla siebie kolację, z kuchni przyniósł lampkę wina i zasiadł do stołu. Właśnie zaczęła się pierwsza z trzech pustych nocy.
Dawniej, szczególnie na wsiach, w domu zmarłego schodziła się cała rodzina oraz znajomi i przez trzy noce czuwali, modlili się i śpiewali. Gospodyni podawała poczęstunek. Był to sposób na pożegnanie się z tym, który już odszedł, zaakceptowanie jego śmierci, ale nie tylko. Uważnie obserwowano też ciało zmarłego, czy nie przejawia znamion przeistaczania się w upiora lub wieszczego. Do dziś zwyczaj ten przetrwał tylko w niektórych miejscowościach, i to dość okrojony, gdyż pustą nocą najczęściej określało się tę przed pogrzebem.