— To jest syn Musawasy? — spytał książę.
— Prawdę rzekłeś — odparł Libijczyk — to jest Tehenna, syn Musawasy, nasz wódz, który godzien był zostać nawet egipskim księciem.
— A gdzie Musawasa?
— Musawasa jest w Glaukus i zbiera wielką armię, która nas pomści.
Inni Libijczycy nie odzywali się; nawet nie raczyli spojrzeć na swoich zwycięzców. Na rozkaz księcia Azjaci rozbroili ich bez trudności i — sami usiedli w cieniu skały.
W tej chwili nie było tu przyjaciół ani wrogów, lecz śmiertelnie znużeni ludzie. Śmierć czyhała na wszystkich, ale oni chcieli tylko odpocząć.
Pentuer widząc, że Tehenna wciąż jest nieprzytomny, ukląkł przy nim i pochylił mu się nad głową, tak, że nikt nie mógł dostrzec, co robi. Wnet jednak Tehenna zaczął wzdychać, rzucać się i otworzył oczy; potem usiadł trąc czoło, jak przebudzony z twardego snu, który jeszcze nie odszedł.
— Tehenno, wodzu Libijczyków — rzekł Ramzes — ty i twoi ludzie jesteście jeńcami jego świątobliwości faraona.
— Lepiej zabij mnie od razu — mruknął Tehenna, — jeżeli mam utracić wolność.
— Gdy ojciec twój, Musawasa, upokorzy się i zawrze pokój z Egiptem, jeszcze będziesz wolny i szczęśliwy…
Libijczyk odwrócił głowę i położył się obojętny na wszystko. Ramzes usiadł przy nim i po chwili zapadł w jakiś letarg; prawdopodobnie zasnął.
Ocknął się po upływie kwadransa, nieco rzeźwiejszy. Spojrzał na pustynię i krzyknął z zachwytu: na horyzoncie widać było zielony kraj, wodę, gęste palmy, a nieco wyżej miasteczka i świątynie…
Dokoła niego wszyscy spali — Azjaci i Libijczycy. Tylko Pentuer stojąc na złamie skały przysłonił ręką oczy i gdzieś patrzył.
— Pentuerze!.. Pentuerze!.. — zawołał Ramzes. — Czy widzisz tę oazę?…
Zerwał się i przybiegł do kapłana, który miał troskę na twarzy.
— Widzisz oazę?…
— To nie oaza — odparł Pentuer — to błąkający się w pustyni duch jakiegoś kraju, którego już nie ma na świecie… Ale tamto — tam… — jest naprawdę!.. — dodał wskazując ręką w stronę południa.
— Góry?… — zapytał książę.
— Przypatrz się lepiej.
Książę wpatrywał się, nagle rzekł:
— Zdaje mi się, że ta ciemna masa podnosi się… Muszę mieć zmęczony wzrok.
— To jest Tyfon — szepnął kapłan. — Tylko bogowie mogą nas uratować, jeżeli zechcą…
Istotnie Ramzes uczuł na twarzy powiew, który nawet wśród pustynnego upału wydał mu się ciepły. Powiew ten, zrazu bardzo delikatny, wzmagał się, był coraz cieplejszy, a jednocześnie ciemna smuga podnosiła się na niebie z zadziwiającą szybkością.
— Cóż zrobimy? — spytał książę.
— Te skały — odparł kapłan zasłonią nas przed zasypaniem, ale nie odpędzą ani kurzu, ani gorąca, które wciąż rośnie. A za dzień lub dwa…
— Więc Tyfon tak długo wieje?
— Czasami trzy i cztery dni… Tylko niekiedy zrywa się na parę godzin i nagle pada jak sęp przeszyty strzałą. Ale trafia się to bardzo rzadko…
Książę sposępniał, choć nie stracił odwagi. Kapłan zaś, wydobywszy spod szaty mały flakonik z zielonego szkła, mówił dalej:
— Masz tu eliksir… Powinien wystarczyć ci na kilka dni… Ile razy uczujesz senność albo strach, wypij kropelkę tego. Tym sposobem wzmocnisz się i przetrzymasz…
— A ty?… a inni?…
— Los mój jest w rękach Jedynego. Reszta zaś ludzi… Oni nie są następcami tronu!
— Nie chcę tego płynu — rzekł książę odsuwając fIakonik.
— Musisz go wziąć!.. — krzyknął Pentuer. — Pamiętaj, że w tobie lud egipski złożył swoje nadzieje… Pamiętaj, że nad tobą czuwa jego błogosławieństwo…
Czarna chmura podniosła się już do połowy nieba, a gorący wicher dął tak gwałtownie, że książę i kapłan musieli zejść pod skałę.
— Lud egipski?… błogosławieństwo?… — powtarzał Ramzes. Nagle zawołał:
— To ty rok temu przemawiałeś do mnie w nocy z ogrodu?… Było to zaraz po manewrach…
— Tego dnia, kiedy litowałeś się nad chłopem, który powiesił się z rozpaczy, że mu kanał zepsuto — odparł kapłan.
— Ty uratowałeś mój folwark i Żydówkę Sarę przed tłumem, który chciał ją ukamienować?…
— Ja — rzekł Pentuer. — Ale ty wkrótce uwolniłeś z więzienia niewinnych chłopów i nie pozwoliłeś Dagonowi dręczyć ludu twego nowymi podatkami.
Za ten lud — mówił kapłan — za miłosierdzie, jakie zawsze okazywałeś mu, dziś jeszcze błogosławię ciebie… Może tylko ty jeden ocalejesz tutaj, ale pomnij… pomnij, że ocala cię uciśnięty lud egipski, który od ciebie czeka zbawienia.
Wtem pociemniało, od południa sypnął deszcz gorącego piasku i zerwał się wicher tak gwałtowny, że przewrócił konia stojącego w nie osłoniętym miejscu. Azjaci i libijscy jeńcy wszyscy obudzili się; ale każdy tylko wcisnął się lepiej pod skałę i milczał zdjęty trwogą.
W naturze działo się coś okropnego. Na ziemi zaległa noc, a na niebie w szalonym pędzie goniły się rude lub czarne obłoki piasku. Zdawało się, że piasek z całej pustyni ożył, zerwał się w górę i leciał gdzieś z szybkością kamieni rzucanych procą.
Gorąco było takie jak w łaźni: na rękach i twarzy pękała skóra, język usychał, oddech sprawiał kłucie w piersiach. Drobne ziarna piasku parzyły jak iskry.
Pentuer gwałtem zbliżył flakonik do ust księcia. Ramzes wypił parę kropel i uczuł dziwną zmianę: ból i gorąco przestały go dręczyć, myśl odzyskała swobodę.
— I to może ciągnąć się parę dni?…
— Cztery — odparł kapłan.
— A wy, mędrcy, powiernicy bogów, nie posiadacie sposobu uratowania ludzi z takiej burzy?…
Pentuer zamyślił się i rzekł:
— Na świecie jest tylko jeden mędrzec, który mógłby walczyć ze złymi duchami… Ale jego tu nie ma!..
Tyfon dął już od pół godziny z niepojętą siłą. Zrobiła się prawie noc. Chwilami wiatr słabnął, czarne kłęby rozsuwały się i było widać na niebie krwawe słońce, a na ziemi złowrogie światło rudej barwy.
Lecz wnet potężniał wicher gorący, duszny; kłęby kurzu gęstniały, trupie światło gasło, a w powietrzu rozlegały się niepokojące szelesty i szmery, jakich nie nawykło chwytać ludzkie ucho.
Niewiele już brakło do zachodu, a gwałtowność burzy i nieznośny upał wciąż rosły. Od czasu do czasu nad horyzontem ukazywała się olbrzymia krwawa plama, jak gdyby zaczynał się pożar świata.
Nagle książę spostrzegł, że nie ma przy nim Pentuera. Wytężył ucho i usłyszał głos wołający:
— Beroes!.. Beroes!.. jeżeli nie ty, któż nam pomoże?… Beroes!.. w imię Jedynego, Wszechmocnego, który nie ma początku ani końca, wzywam cię…
W północnej stronie pustyni odezwał się grzmot. Książę struchlał; dla Egipcjanina bowiem grzmoty były prawie tak rzadkim zjawiskiem jak ukazanie się komety.
— Beroes!.. Beroes!.. — powtarzał wielkim głosem kapłan.
Następca wytężył wzrok w tym kierunku i ujrzał — ciemną figurę ludzką z podniesionymi rękoma. Z głowy, palców, a nawet z odzienia tej figury co chwilę wyskakiwały jasnobłękitne iskry.
— Beroes!.. Beroes!..
Przeciągły grzmot odezwał się bliżej, a wśród tumanów piasku mignęła błyskawica oblewając pustynię czerwonym światłem. Nowy grzmot i nowa błyskawica.
Książę uczuł, że gwałtowność wichru słabnie i gorąco zmniejsza się. Skłębiony w górze piasek zaczął spadać na ziemię, niebo zrobiło się popielate, potem rude, potem mlecznej barwy. Potem wszystko ucichło, a za chwilę znowu runął grzmot i zawiał chłodny wiatr z północy.
Znękani upałem Azjaci i Libijczykowie ocknęli się.
— Wojownicy faraona — nagle odezwał się stary Libijczyk — a słyszycie wy ten szum w pustyni?…
— Znowu burza?
— Nie, to deszcz pada!..
Istotnie z nieba upadło kilka chłodnych kropli, potem coraz więcej, aż w końcu zerwała się ulewa, której towarzyszyły pioruny.
Między żołnierzami Ramzesa i ich jeńcami zapanowała szalona radość. Nie zważając na błyskawice i gromy, ludzie, przed chwilą spaleni żarem, spragnieni, biegali jak dzieci pod strumieniami deszczu. Po ciemku myli siebie i konie, łapali wodę w czapki i skórzane wory, a nade wszystko — pili, pili!..
— Nie jestże to cud?… — zawołał książę Ramzes. — Gdyby nie deszcz błogosławiony, zginęlibyśmy w pustyni, w gorących uściskach Tyfona.