— Tym niebezpieczniejszy dla nas taki faraon… — wtrącił Mefres z zaciętością cechującą starców.
Ku wieczorowi dnia szóstego Hator książę Ramzes wykąpał się i oświadczył sztabowi, że jutro, na dwie godziny przed wschodem słońca, wyruszą.
— A teraz chcę się wyspać — zakończył.
Łatwiej jednak było chcieć aniżeli spać.
W całym mieście roili się żołnierze, a przy pałacu następcy obozował pułk, który jadł, pił i śpiewał ani myśląc o odpoczynku.
Książę odszedł do najodleglejszego pokoju, lecz i tu nie pozwolono mu rozebrać się. Co kilka minut przylatywał jakiś adiutant z nic nie znaczącym raportem lub po rozkazy w sprawach, które mógł na miejscu rozstrzygnąć dowódca pułku. Przyprowadzano szpiegów, którzy nie przynosili żadnych nowych wiadomości; zgłaszali się wielcy panowie z małym pocztem ludzi, pragnąc księciu ofiarować usługi jako ochotnicy. Dobijali się kupcy feniccy, pragnący wziąć dostawy dla wojska, lub dostawcy, którzy skarżyli się na wymagania jenerałów.
Nie brakło nawet wróżbitów i astrologów, którzy w ostatniej chwili przed wymarszem chcieli księciu stawiać horoskopy, tudzież czarnoksiężników, mających do sprzedania niezawodne amulety przeciw pociskom.
Wszyscy ci ludzie po prostu wdzierali się do pokoju księcia; każdy z nich bowiem sądził, że w jego rękach spoczywa los wojny i że w podobnych okolicznościach znika wszelka etykieta.
Następca cierpliwie załatwiał interesantów. Ale gdy za astrologiem wsunęła się do pokoju jedna z książęcych kobiet, z pretensją, że Ramzes snadź jej nie kocha, gdyż się z nią nie pożegnał, i kiedy w kwadrans po tej za oknem rozległ się płacz innej kochanki, następca już nie mógł wytrzymać.
Zawołał Tutmozisa i rzekł mu:
— Siedź w tym pokoju i jeżeli masz ochotę, pocieszaj kobiety mego domu. Ja ukryję się gdzieś w ogrodzie, bo inaczej nie zasnę i jutro będę wyglądał jak kura wydobyta ze studni.
— Gdzież mam cię szukać w razie potrzeby? — spytał Tutmozis.
— Oho! ho!.. — roześmiał się następca. — Nigdzie nie szukajcie. Sam się znajdę, gdy zatrąbią pobudkę.
To powiedziawszy książę narzucił na siebie długi płaszcz z kapturem i wymknął się w ogród.
Ale i po ogrodzie snuli się żołnierze, kuchciki i inna służba następcy: w całym bowiem obszarze pałacowym zniknął porządek, jak zwykle przed wymarszem na wojnę. Spostrzegłszy to Ramzes skręcił w najgęstszą część parku, znalazł jakąś altankę zarośniętą winem i kontent rzucił się na ławę.
— Tu już nie znajdą mnie — mruknął — ani kapłani, ani baby…
Wnet zasnął jak kamień.
Od kilku dni Fenicjanka Kama czuła się niezdrową. Do rozdrażnienia przyłączyły się jakieś szczególne niedomaganie i bóle w stawach. Przy tym swędziła ją twarz, a szczególniej czoło nad brwiami.
Drobne te przypadłości wydały jej się tak niepokojącymi, że przestała obawiać się, żeby jej nie zabito, a natomiast ciągle siedziała przed lustrem zapowiedziawszy sługom, że mogą robić, co im się podoba, byle ją zostawili w spokoju. W tych czasach nie myślała ani o Ramzesie, ani o nienawistnej Sarze; cała jej bowiem uwaga była zajęta — plamami na czole, których nienawykłe oko nie mogłoby nawet dostrzec.
„Plama… tak, są plamy… — mówiła do siebie pełna bojaźni. — Dwie… trzy… O Astoreth, przecie w taki sposób nie zechcesz ukarać swej kapłanki!.. Lepsza śmierć… Ale co znowu za głupstwo… Gdy czoło pocieram palcami, plamy robią się czerwieńsze… Widocznie coś mnie pokąsało albo namaściłam się nieczystą oliwą… Umyję się, a do jutra plamy zginą…” Przyszło jutro, ale plamy nie zginęły.
Zawołała służącą.
— Słuchaj — rzekła — spojrzyj na mnie…
Lecz powiedziawszy to usiadła w mniej oświetlonej części pokoju.
— Słuchaj i patrz… — mówiła zduszonym głosem. — Czy… czy na mojej twarzy widzisz jakie plamy?… Tylko… nie zbliżaj się!..
— Nie widzę nic — odparła służąca.
— Ani pod lewym okiem?… ani nad brwiami?… — pytała z wzrastającym rozdrażnieniem Fenicjanka.
— Niech pani raczy łaskawie usiąść boskim obliczem do światła — rzekła służąca.
Naturalne to żądanie do wściekłości doprowadziło Kamę.
— Precz, nędznico!.. — zawołała — i nie pokazuj mi się…
A gdy służąca uciekła, jej pani rzuciła się gorączkowo do swej tualety i otworzywszy parę słoików za pomocą pędzelka umalowała sobie twarz na różowy kolor.
Nad wieczorem, czując wciąż ból w stawach i gorszy od bólu niepokój, kazała wezwać do siebie lekarza. Gdy powiedziano jej, że przyszedł, spojrzała w lustro i — napadł ją nowy atak jakby szaleństwa. Rzuciła lustro na podłogę i zawołała z płaczem, że nie chce lekarza.
W ciągu szóstego Hator cały dzień nie jadła i nie chciała się z nikim widzieć.
Gdy po zachodzie słońca weszła niewolnica ze światłem, Kama położyła się na łóżku owinąwszy głowę szalem. Kazała czym prędzej wynosić się niewolnicy, potem usiadła na fotelu z daleka od kagańca i przepędziła kilka godzin w półsennym odrętwieniu.
„Nie ma żadnych plam — myślała — a jeżeli są, to przecież nie te… To nie trąd…” — Bogowie!.. — krzyknęła rzucając się na ziemię — nie może być, ażebym ja… Bogowie, ratujcie!.. Wrócę do świątyni… odpokutuję całym życiem…
I znowu uspokoiła się, i znowu myślała:
„Nie ma żadnych plam… Od kilku dni trę sobie skórę, więc jest zaczerwieniona… Skądżeby znowu?… Czy kto słyszał, ażeby kapłanka i kobieta następcy tronu mogła zachorować na trąd… O bogowie!.. Tego nigdy nie było, jak świat światem… Tylko rybacy, więźniowie i nędzni Żydzi… O, ta podła Żydówka!.. na nią spuśćcie trąd, moce niebieskie…” W tej chwili w oknie, które było na pierwszym piętrze, mignął jakiś cień. Potem rozległ się szelest i ze dworu na środek pokoju skoczył książę Ramzes.
Kama osłupiała. Nagle schwyciła się za głowę, a w jej oczach odmalował się — strach bezgraniczny.
— Lykon?… — szepnęła chwytając się za głowę. — Lykon, tyś tu?… Zginiesz!.. Ścigają cię…
— Wiem — odparł Grek śmiejąc się szyderczo. — Ścigają mnie wszyscy Fenicjanie i cała policja jego świątobliwości…
Mimo to — dodał — jestem u ciebie i byłem u twego pana…
— Byłeś u księcia?…
— Tak, w jego własnej komnacie… I zostawiłbym sztylet w piersi, gdyby złe duchy nie usunęły go… Widocznie twój kochanek poszedł do innej kobiety, nie do ciebie…
— Czego tu chcesz?… Uciekaj!.. — szeptała Kama.
— Ale z tobą odparł. — Na ulicy czeka wóz, którym dojedziemy do Nilu, a tam moja barka…
— Oszalałeś!.. Ależ miasto i drogi pełne wojska…
— Właśnie dlatego mogłem wejść do pałacu i oboje wymkniemy się najłatwiej — mówił Lykon. — Zbierz wszystkie kosztowności… Wnet wrócę i zabiorę cię…
— Gdzie idziesz?…
— Poszukam twego pana — odparł. — Nie odejdę przecie bez zostawienia mu pamiątki…
— Tyś szalony…
— Milcz!.. — przerwał blady z gniewu. — Jeszcze go chcesz bronić?…
Fenicjanka zadumała się, zacisnęła pięści, a w jej oczach błysnęło złowrogie światło.
— A jeżeli nie znajdziesz go?… — spytała.
— To zabiję paru śpiących jego żołnierzy… podpalę pałac… — Zresztą — czy ja wiem, co zrobię?… Ale bez pamiątki nie odejdę…
Wielkie oczy Fenicjanki miały tak okropny wyraz, że Lykon zdziwił się.
— Co tobie?… — spytał.
— Nic. Słuchaj. Nigdy nie byłeś tak podobny do księcia jak dziś!.. Jeżeli więc chcesz zrobić coś dobrego…
Zbliżyła twarz do jego ucha i zaczęła szeptać.
Grek słuchał zdumiony.
— Kobieto — rzekł — najgorsze duchy mówią przez ciebie… Tak, na niego zwróci się podejrzenie…
— To lepsze aniżeli sztylet — odparła ze śmiechem. — Co?..
— Nigdy nie wpadłbym na taki pomysł!.. A może lepiej oboje?…
— Nie!.. Ona niech żyje… To będzie moja zemsta…
— Cóż za przewrotna dusza!.. — szepnął Lykon. — Ale podobasz mi się… Po królewsku zapłacimy im…
Cofnął się do okna i zniknął. Kama wychyliła się za nim i rozgorączkowana, zapomniawszy o sobie, słuchała.
Może w kwadrans po odejściu Lykona w stronie gaju figowego rozległ się przeraźliwy krzyk kobiecy. Powtórzył się parę razy i ucichł.