Zgromadzeni goście powitali księcia radosnym okrzykiem, a gdy Ramzes zajął miejsce pod baldachimem, skąd był otwarty widok na całą salę, orszak jego zasiadł do stołów.
Odezwały się arfy i zaczęły wchodzić damy w bogatych muślinowych szatach, z odsłoniętymi piersiami, błyszczące od klejnotów. Cztery najpiękniejsze otoczyły Ramzesa, inne zasiadły obok dostojników jego orszaku.
W powietrzu unosiła się woń róż, konwalij i fiołków, a książę poczuł, że mu tętna biją w skroniach.
Niewolnicy i niewolnice w koszulach białych, różowych i błękitnych zaczęli roznosić ciasta, pieczony drób i zwierzynę, ryby, wino i owoce tudzież wieńce z kwiatów, które biesiadnicy kładli na głowy. Ogromny motyl coraz szybciej wachlował skrzydłami, a w pustej połowie sali rozpoczęło się widowisko. Po kolei występowały tancerki, gimnastycy, błazny, kuglarze i fechmistrze; gdy zaś który okazał niezwykły dowód zręczności, widzowie rzucali mu kwiaty ze swych wieńców lub złote pierścienie.
Kilka godzin ciągnęła się uczta, przeplatana okrzykami na cześć księcia, nomarchy i jego rodziny.
Ramzesa, który w postawie półleżącej siedział na łóżku okrytym lwią skórą ze złotymi szponami, obsługiwały cztery damy. Jedna wachlowała go, druga zmieniała mu wieńce na głowie, dwie inne przysuwały potrawy. Pod koniec uczty ta z nich, z którą książę najchętniej rozmawiał, przyniosła mu kielich wina. Ramzes wychylił połowę, resztę podał jej, a gdy wypiła, pocałował ją w usta.
Wówczas niewolnicy szybko zaczęli gasić pochodnie, motyl przestał ruszać skrzydłami, a w sali zrobiła się noc i cisza, przerywana nerwowym śmiechem kobiet.
Nagle rozległy się prędkie stąpania kilku ludzi i straszny krzyk:
— Puście mnie!.. — wołał ochrypnięty głos męski.
— Gdzie jest następca?… Gdzie namiestnik?
W sali zagotowało się. Kobiety płakały przerażone, mężczyźni wołali:
— Co to jest?… Zamach na następcę!.. Hej, warta!.. Słychać było dźwięk tłuczonych naczyń i trzask krzeseł.
— Gdzie jest następca? — ryczał obcy człowiek.
— Warta!.. Brońcie następcy!.. — odpowiedziano z sali.
— Zapalcie światło!.. — odezwał się młodzieńczy głos następcy. — Kto mnie szuka?… Tu jestem.
Wniesiono pochodnie. Na sali piętrzyły się wywrócone i połamane sprzęty, między którymi kryli się biesiadnicy. Na estradzie książę wydzierał się kobietom, które krzycząc oplątywały mu ręce i nogi. Obok księcia Tutmozis w potarganej peruce, z brązowym dzbanem w ręku, gotów był walić w łeb każdego, kto by się zbliżył. We drzwiach sali ukazało się kilku żołnierzy z obnażonymi mieczami.
— Co to jest?… Kto tu jest?… — wołał przerażony nomarcha.
Nareszcie spostrzeżono sprawcę zamętu. Jakiś olbrzym nagi, okryty błotem, z krwawymi pręgami na plecach, klęczał na schodach estrady i wyciągał ręce do następcy.
— Oto morderca!.. — wrzasnął nomarcha. — Bierzcie go!..
Tutmozis podniósł swój dzban, ode drzwi przybiegli żołnierze. Poraniony człowiek upadł twarzą na schody wołając:
— Miłosierdzia, słońce Egiptu!..
Już mieli go schwycić żołnierze, gdy Ramzes wydarłszy się kobietom zbliżył się do nędzarza.
— Nie dotykajcie go! — zawołał na żołnierzy. — Czego chcesz, człowieku?
— Chcę ci opowiedzieć o naszych krzywdach, panie…
W tej chwili Sofra zbliżywszy się do księcia szepnął:
— To Hyksos… spojrzyj, wasza dostojność, na jego kudłatą brodę i włosy… Jego wreszcie zuchwalstwo, z jakim się tu wdarł, dowodzi, że zbrodniarz ten nie jest urodzonym Egipcjaninem…
— Kto jesteś? — spytał książę.
— Jestem Bakura, robotnik z pułku kopaczy w Sochem. Nie mamy teraz zajęcia, więc nomarcha Otoes kazał nam…
— To pijak i wariat… — szeptał wzburzony Sofra. — Jak on przemawia do ciebie, panie…
Książę tak spojrzał na nomarchę, że dygnitarz zgięty wpół cofnął się.
— Co wam kazał dostojny Otoes? — pytał namiestnik Bakury.
— Kazał nam, panie, chodzić brzegiem Nilu, pływać po rzece, stawać przy gościńcach i robić zgiełk na twoją cześć. I obiecał, że za to wyda nam, co się należy… Bo, panie, my już dwa miesiące nie dostaliśmy nic… Ani placków jęczmiennych, ani ryb, ani oliwy do namaszczania ciała.
— Cóż wy na to, dostojny panie? — zapytał książę nomarchy.
— Niebezpieczny pijak… brzydki kłamca… — odparł Sofra.
— Jakiżeście to zgiełk robili na moją cześć?
— Jak rozkazano — mówił olbrzym. — Moja żona i córka krzyczały wraz z innymi: „Oby żył wiecznie!”, a ja skakałem do wody i ciskałem wieńce do statku waszej dostojności, za co miano mi płacić po utenie. Zaś kiedy wasza cześć raczyłeś wjeżdżać łaskawie do miasta Atribis, mnie naznaczono, abym rzucił się pod konie i zatrzymał wóz…
Książę zaczął się śmiać.
— Jako żywo — mówił — nie myślałem, że tak wesoło zakończymy ucztę!.. A ileż ci zapłacono za to, żeś wpadł pod wóz?
— Obiecano mi trzy uteny, ale nie zapłacono nic ani mnie, ani żonie i córce. Również całemu pułkowi nie dano nic do jedzenia przez dwa miesiące.
— Z czego żyjecie?
— Z żebraniny albo z tego, co się zapracuje u chłopa. Więc w tej ciężkiej nędzy trzy razy buntowaliśmy się i chcieliśmy wracać do domu. Ale oficerowie i pisarze albo obiecywali nam, że oddadzą, albo kazali nas bić…
— Za ten zgiełk na mnie? — wtrącił śmiejąc się książę.
— Prawdę mówi wasza cześć… Otóż wczoraj był bunt największy, za co jego dostojność nomarcha Sofra kazał nas dziesiątkować… co dziesiąty brał kije, a ja dostałem najwięcej, bom duży i mam do wykarmienia trzy gęby: moją, żony i córki… Zbity, wydarłem się im, ażeby upaść na mój brzuch przed tobą, panie, i opowiedzieć nasze żale. Ty nas bij, jeżeliśmy winni, ale niech pisarze wydadzą nam, co się należy, bo z głodu pomrzemy — my, żony i dzieci nasze…
— To człowiek opętany!.. — zawołał Sofra. — Racz spojrzeć, wasza dostojność, ile on mi szkody narobił… Dziesięciu talentów nie wząłbym za te stoły, misy i dzbany.
Między biesiadnikami, którzy już odzyskali przytomność, zaczął się szmer.
— To jakiś bandyta!.. — mówiono. — Patrzcie, to naprawdę Hyksos… Jeszcze w nim burzy się przeklęta krew jego dziadów, którzy najechali i zniszczyli Egipt… Takie kosztowne sprzęty…
takie ozdobne naczynia porozbijane na proch!..
— Jeden bunt nie zapłaconych robotników więcej sprawia szkody państwu, aniżeli warte są te bogactwa — surowo odezwał się Ramzes.
— Święte słowa!.. Należy zapisać je na pomnikach — w tejże chwili odezwano się między gośćmi. — Bunt odrywa ludzi od pracy i zasmuca serce jego świątobliwości… Nie godzi się, ażeby robotnicy po dwa miesiące nie odbierali żołdu…
Z nieukrywaną pogardą spojrzał książę na zmiennych jak obłoki dworaków i zwrócił się do nomarchy.
— Oddaję ci — rzekł groźnie — tego skatowanego człowieka. Jestem pewny, że nie spadnie mu włos z głowy. Zaś jutro chcę zobaczyć pułk, do którego należy, i przekonać się, czy skarżący mówił prawdę.
Po tych słowach namiestnik wyszedł zostawiając nomarchę i gości w wielkim strapieniu.
Na drugi dzień książę, ubierając się przy pomocy Tutmozisa, zapytał go:
— Czy robotnicy przyszli?
— Tak, panie. Od świtu czekają na twoje rozkazy.
— A ten… ten Bakura jest między nimi?
Tutmozis skrzywił się i odparł:
— Zdarzył się dziwny wypadek. Dostojny Sofra kazał go zamknąć w pustej piwnicy swego pałacu. Otóż ten hultaj, bardzo silny człowiek, wyłamał drzwi od drugiego lochu, gdzie stało wino, przewrócił kilka dzbanów bardzo kosztownych, a sam tak się spił, że…
— Że co?… — spytał książę.
— Że umarł.
Następca zerwał się z krzesła.
— I ty wierzysz — zawołał, że on sam zapił się na śmierć?…
— Muszę wierzyć, bo nie mam dowodów, że go zabito — odpowiedział Tutmozis.
— Ale ja ich poszukam!.. — wybuchnął książę.
Biegał po komnacie i parskał jak rozgniewane lwiątko. Gdy nieco uspokoił się, rzekł Tutmozis:
— Nie szukaj, panie, winy tam, gdzie jej nie widać, bo nawet świadków nie znajdziesz.