Poważni kupcy memfijscy przechadzający się między tłumami nie mieli żadnej wątpliwości, że ludowy zamęt był wywołany sztucznie. Drobni pisarze, policjanci, oficerowie robotników i przebrani dziesiętnicy wojskowi już nawet nie kryli się ani ze swoimi urzędowymi stanowiskami, ani z tym, że chcą popchnąć lud do zdobycia świątyń. Z drugiej strony: paraszytowie, żebracy, słudzy świątyń i niżsi kapłani, choć pragnęli, ukryć się nie mogli, a każdy obdarzony zmysłami widział, że i oni zachęcają pospólstwo do gwałtu!..
Toteż rozsądni mieszczanie memfijscy byli zdumieni takim postępowaniem kapłańskiego stronnictwa, a lud — poczynał ostygać z wczorajszego zapału. Rodowici Egipcjanie nie mogli zrozumieć: o co tu chodzi i kto naprawdę wywołuje zaburzenia? Chaos powiększał się dzięki półobłąkanym bigotom, którzy nago przebiegając ulice ranili sobie ciało do krwi i wołali:
— Biada Egiptowi!.. Bezbożność przebrała miarę i zbliża się godzina sądu!.. Bogowie okażą swoją moc nad zuchwalstwem nieprawości!..
Wojsko zachowywało się spokojnie, czekając, aż lud zacznie wdzierać się do świątyń. Z jednej bowiem strony taki rozkaz wyszedł z królewskiego pałacu; z drugiej zaś — oficerowie przewidywali zasadzki w świątyniach i woleli, ażeby ginęło pospólstwo aniżeli żołnierze.
Żołnierze i tak będą mieli dosyć zajęcia.
Ale tłum, pomimo krzyku agitatorów i wina rozdawanego darmo, wahał się. Chłopi oglądali się na rzemieślników, rzemieślnicy na chłopów, a wszyscy oczekiwali czegoś.
Nagle, około pierwszej w południe, z bocznych ulic wylała się ku świątyni Ptah pijana banda, zbrojna w topory i drągi. Byli to rybacy, greccy majtkowie, pastusi, libijskie włóczęgi, nawet więźniowie z kopalni w Turra. Na czele bandy szedł robotnik olbrzymiego wzrostu, z pochodnią. Stanął on przed bramą świątyni i ogromnym głosem począł wołać do ludu:
— A wiecież wy, prawowierni, nad czym tu radzą arcykapłani i nomarchowie?… Oto chcą zmusić jego świątobliwość Ramzesa, ażeby robotnikom odjął po placku jęczmiennym na dzień, a chłopów obłożył nowym podatkiem, po drachmie od każdej głowy…
Dlatego mówię wam, że popełniacie głupstwo i nikczemność stojąc tu z założonymi rękoma!.. Trzeba nareszcie wyłapać świątyniowych szczurów i oddać ich w ręce faraonowi, panu naszemu, na którego krzywdę zmawiają się bezbożnicy!.. Bo gdyby władca nasz musiał ulec radzie kapłańskiej, któż wtedy ujmie się za uczciwym ludem?…
— Prawdę mówi!.. — odezwano się w tłumie.
— Pan kazał dać nam siódmy dzień wypoczynku…
— I obdarzy nas ziemią…
— Zawsze miał litościwe serce dla prostaków!.. Pamiętacie, jak dwa lata temu uwolnił chłopów oddanych pod sąd za napaść na folwark Żydówki?…
— Ja sam widziałem, jak przed dwoma laty zbił pisarza, który ściągał z chłopów niesprawiedliwy podatek…
— Niech żyje wiecznie pan nasz, Ramzes XIII, opiekun uciśnionych!..
— Patrzajcie ino — odezwał się głos z daleka — samo bydło wraca z pastwisk, jakby zbliżał się wieczór…
— Co tam bydło!.. Dalejże na kapłanów!..
— Hej, wy! — krzyczał olbrzym pod bramą świątyni. — Otwórzcie nam dobrowolnie, ażebyśmy przekonali się: nad czym radzą arcykapłani z nomarchami?…
— Otwórzcie!.. bo wywalimy bramę!..
— Dziwna rzecz — mówiono z daleka — ptaki kładą się spać… A przecież to dopiero południe…
— Dzieje się coś niedobrego w powietrzu!..
— Bogowie! już noc nadchodzi, a ja jeszcze nie narwałam sałaty na obiad… — dziwiła się jakaś dziewczyna.
Lecz uwagi te zagłuszył wrzask pijanej bandy i łoskot belek uderzających w miedzianą bramę świątyni.
Gdyby tłum mniej był zajęty gwałtami napastników, już spostrzegłby, że w naturze zachodzi jakieś niezwykłe zjawisko. Słońce świeciło, na niebie nie było ani jednej chmurki, a mimo to jasność dzienna poczęła się zmniejszać i powiał chłód.
— Dajcie tu jeszcze jedną belkę!.. — wołali napastnicy na świątynią. — Brama ustępuje!..
— Mocno!.. Jeszcze raz!..
Przyglądający się tłum huczał jak burza. Tu i owdzie poczęły odrywać się od niego małe grupy i łączyć z napastnikami. Wreszcie cała masa ludu z wolna podsunęła się ku murom świątyni.
Na dworze, mimo południa, wzrastał mrok; w ogrodach świątyni Ptah zaczęły piać koguty.
Ale wściekłość tłumu była już tak wielka, że mało kto dostrzegał te zmiany.
— Patrzcie! — wołał jakiś żebrak — oto zbliża się dzień sądu… Bogowie…
Chciał mówić dalej, lecz uderzony kijem w głowę padł na miejscu.
Na mury świątyni poczęły wdzierać się nagie, lecz uzbrojone postacie. Oficerowie wezwali żołnierzy pod broń, pewni, że niebawem trzeba będzie wesprzeć atak pospólstwa.
— Co to znaczy?… — szeptali żołnierze przypatrując się niebu. — Nie ma chmur, a jednakże świat wygląda jak podczas burzy.
— Bij!.. łam!.. — krzyczano pod świątynią. Łoskot belek odzywał się coraz częściej.
W tej chwili na tarasie stojącym nad bramą ukazał się Herhor, otoczony orszakiem kapłanów i dygnitarzy świeckich. Najdostojniejszy arcykapłan miał na sobie złoty ornat i czapkę Amenhotepa otoczoną królewskim wężem.
Herhor spojrzał po ogromnych masach ludu, który otaczał świątynię, i schyliwszy się do szturmującej bandy rzekł:
— Kimkolwiek jesteście, prawowiernymi czy poganami, w imię bogów wzywam was, żebyście świątynię zostawili w spokoju…
Gwar ludu nagle ucichnął i tylko słychać było tłuczenie belek o miedzianą bramę. Lecz wnet i belki ustały.
— Otwórzcie bramę! — zawołał z dołu olbrzym. — Chcemy przekonać się, czy nie knujecie zdrady przeciw naszemu panu…
— Synu mój — odparł Herhor — upadnij na twarz i błagaj bogów, aby przebaczyli ci świętokradztwo…
— To ty proś bogów, ażeby cię zasłonili!.. — krzyknął dowódca bandy i wziąwszy kamień rzucił go w górę, ku arcykapłanowi.
Jednocześnie z okna pylonu wyleciał cieniutki strumyk, niby wody, na twarz olbrzyma.
Bandyta zachwiał się, zatrzepotał rękoma i upadł.
Jego najbliżsi wydali okrzyk trwogi, na co dalsze szeregi, nie wiedząc, co się stało, odpowiedziały śmiechem i przekleństwami.
— Wyłamujcież bramę!.. — wołano od końca i grad kamieni posypał się w stronę Herhora i orszaku.
Herhor wzniósł do góry obie ręce. A gdy tłum znowu ucichnął, arcykapłan zawołał silnym głosem:
— Bogowie! pod waszą opiekę oddaję święte przybytki, przeciw którym występują zdrajcy i bluźniercy…
A w chwilę później, gdzieś nad świątynią, rozległ się nadludzki głos:
— Odwracam oblicze moje od przeklętego ludu i niech na ziemię spadnie ciemność…
I stała się rzecz okropna: w miarę jak głos mówił, słońce traciło blask. A wraz z ostatnim słowem zrobiło się ciemno jak w nocy. Na niebie zaiskrzyły się gwiazdy, a zamiast słońca stał czarny krąg otoczony obrączką płomieni.
Niezmierny krzyk wydarł się ze stu tysięcy piersi. Szturmujący do bramy rzucili belki, chłopi upadli na ziemię…
— Oto nadszedł dzień sądu i śmierci!.. — zawołał jękliwy głos w końcu ulicy.
— Bogowie!.. litości!.. święty mężu, odwróć klęskę!.. — zawołał tłum.
— Biada wojskom, które spełniają rozkazy bezbożnych naczelników!.. — zawołał wielki głos ze świątyni.
W odpowiedzi — już cały lud upadł na twarz, a w dwu pułkach stojących przed świątynią powstało zamieszanie. Szeregi połamały się, żołnierze poczęli rzucać broń i bez pamięci uciekać w stronę rzeki. Jedni pędząc jak ślepi wśród ciemności rozbijali się o ściany domów; inni padali na bruk deptani na śmierć przez swoich towarzyszów. W ciągu paru minut, zamiast zwartych kolumn wojsk, leżały na placu porozrzucane włócznie i topory, a przy wejściu do ulic — piętrzyły się stosy rannych i trupów.
Żadna przegrana bitwa nie skończyła się podobną klęską.
— Bogowie!.. bogowie!.. — jęczał i płakał lud — zmiłujcie się nad niewinnymi…
— Ozirisie!.. — zawołał z tarasu Herhor — ulituj się i okaż oblicze swoje nieszczęśliwemu ludowi…
— Po raz ostatni wysłucham modlitwy moich kapłanów, bom jest miłosierny… — odpowiedział nadludzki głos ze świątyni.