Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

— Wiesz, ojcze święty — zawołał Ramzes — schwytaliśmy libijskiego wodza Tehennę!..

— Marna zdobycz — odparł surowo kapłan — dla której naczelny wódz nie powinien był rzucać armii. Szczególniej wówczas, gdy lada chwilę nowy nieprzyjaciel może nadciągnąć.

Książę odczuł całą sprawiedliwość zarzutu, lecz właśnie dlatego zerwał się w nim gniew.

Zacisnął pięści, zabłyszczały mu oczy…

— Na imię matki twej, milcz, panie! — szepnął stojący za nim Pentuer Następcę tak zdziwiło nieoczekiwane odezwanie się jego doradcy, że w jednej chwili ochłonął, a ochłonąwszy zrozumiał, że najwłaściwiej będzie przyznać się do błędu.

— Prawdę mówisz, wasza dostojność — odparł. — Ani armia wodza, ani wódz armii nigdy nie powinien opuszczać. Sądziłem jednak, że zastąpisz mnie ty, święty mężu, który tu jesteś przedstawicielem ministra wojny…

Spokojna odpowiedź ułagodziła Mentezufisa, więc kapłan już nie przypomniał księciu zeszłorocznych manewrów, na których namiestnik tak samo opuścił wojska i — wpadł w niełaskę u faraona.

Wtem z wielkim krzykiem zbliżył się do nich Patrokles. Grecki wódz znowu był pijany i z daleka wołał do księcia:

— Patrz, następco, co zrobił święty Mentezufis… Ty ogłosiłeś przebaczenie dla wszystkich żołnierzy libijskich, którzy opuszczą najezdników i wrócą do armii jego świątobliwości… Do mnie ci ludzie zbiegli się i ja dzięki temu rozbiłem lewe skrzydło nieprzyjacielskie… Tymczasem dostojny Mentezufis kazał wszystkich wymordować… Zginęło blisko tysiąc jeńców, samych naszych eks-żołnierzy, którzy mieli otrzymać łaskę!..

Księciu znowu krew uderzyła do głowy, ale wciąż stojący za nim Pentuer szepnął:

— Milcz, przez bogi, milcz!..

Lecz Patrokles nie miał doradcy, więc krzyczał dalej:

— Od tej chwili raz na zawsze straciliśmy zaufanie u obcych, no — i u swoich… Bo w końcu i nasza armia musi rozprzęgnąć się, gdy pozna, że na jej czoło wdzierają się zdrajcy…

— Nędzny najmito — odparł zimno Mentezufis — także to śmiesz odzywać się o wojsku i zaufanych jego świątobliwości?… Jak świat światem, nie słyszano jeszcze podobnego bluźnierstwa!.. I lękam się, czy bogowie nie pomszczą wyrządzonej sobie zniewagi…

Patrokles grubo roześmiał się.

— Dopóki śpię między Grekami, nie lękam się zemsty nocnych bogów… A gdy czuwam, nic mi nie zrobią dzienni…

— Idź spać, idź… między twoich Greków, pijanico — rzekł Mentezufis — aby z twej winy na nasze głowy grom nie spadł…

— Na twój, dusigroszu, ogolony łeb nie spadnie, bo będzie myślał, że to co innego!.. — odparł nieprzytomny Grek. Lecz widząc, że książę nie daje mu poparcia, cofnął się do swego obozu.

— Czy naprawdę — spytał Ramzes kapłana — czy naprawdę kazałeś, święty mężu, pobić jeńców wbrew mojej obietnicy, że otrzymają łaskę?…

— Wasza dostojność nie byłeś w obozie — odparł Mentezufis — więc na ciebie nie spada odpowiedzialność za ten czyn. Ja zaś pilnuję się naszych praw wojennych, które nakazują tępić zdradzieckich żołnierzy. Żołnierze, którzy poprzednio służyli jego świątobliwości, a następnie połączyli się z nieprzyjaciółmi, mają być natychmiast zabijani — oto ustawa.

— A gdybym ja był tutaj?…

— Jako naczelny wódz i syn faraona, możesz zawieszać wykonywanie pewnych ustaw, których ja muszę słuchać — odparł Mentezufis.

— Nie mógłżeś więc zaczekać do mego powrotu?

— Ustawa każe zabijać n a t y c h m i a s t, więc spełniłem jej wymagania.

Książę był tak oszołomiony, że przerwał dalszą rozmowę i udał się do swego namiotu.

Tam dopiero upadłszy na fotel rzekł do Tutmozisa:

— Ależ ja już dziś jestem niewolnikiem kapłanów!.. Oni mordują jeńców, oni grożą moim oficerom, oni nawet nie szanują moich zobowiązań… Nic żeście nie mówili Mentezufisowi, kiedy kazał zabijać tych nieszczęsnych?…

— Zasłaniał się prawem wojennym i nowymi rozkazami Herhora…

— Ależ właściwie ja tu jestem wodzem, choć wyjechałem na pół dnia.

— Wyraźnie zdałeś dowództwo w ręce moje i Patroklesa — odparł Tutmozis. — Gdy zaś nadjechał święty Mentezufis, musieliśmy mu ustąpić, gdyż jest wyższy od nas…

Książę pomyślał, że jednak schwytanie Tehenny było okupione zbyt wielkimi nieszczęściami. Jednocześnie z całą siłą odczuł doniosłość przepisu, który nie pozwala wodzowi opuszczać wojska. Musiał w sobie przyznać, że nie ma słuszności, ale to jeszcze bardziej drażniło jego dumę i napełniało nienawiścią do kapłanów.

„Otóż — mówił — jestem w niewoli pierwej nawet, nim zdążyłem zostać faraonem (oby mój świątobliwy ojciec żył wiecznie!). Więc już dzisiaj muszę zacząć wydobywać się z niej, a przede wszystkim — milczeć… Pentuer ma słuszność: milczeć, zawsze milczeć, a gniewy swoje jak drogocenne klejnoty składać w skarbcu pamięci. Dopiero, gdy zbierze się… O prorocy, wy mi wówczas zapłacicie!..”

Nie pytasz, wasza dostojność, o rezultat bitwy? — spytał Tutmozis.

— Aha, właśnie… Cóż jest?

— Przeszło dwa tysiące jeńców, więcej niż trzy tysiące zabitych, a ledwie kilkuset uciekło.

— Jakaż więc była armia libijska? — rzekł ździwiony książę.

— Sześć do siedmiu tysięcy ludzi.

— To być nie może… Czy podobna, aby w takiej potyczce zginęło prawie całe wojsko?…

— A przecież tak jest, to była straszna bitwa — odparł Tutmozis. — Otoczyłeś ich ze wszech stron, resztę zrobili żołnierze, no… i dostojny Mentezufis… O takiej klęsce nieprzyjaciół Egiptu nie mówią nagrobki najsławniejszych faraonów.

— Idź już spać, Tutmozisie, jestem zmęczony — przerwał książę czując, że pycha zaczyna mu bić do głowy.

„Więc to ja odniosłem takie zwycięstwo?… Niepodobna!..” — pomyślał.

Rzucił się na skóry, ale pomimo śmiertelnego znużenia zasnąć nie mógł.

Dopiero czternaście godzin upłynęło od chwili, gdy wydał hasło rozpoczęcia bitwy… Dopiero czternaście godzin?… Niepodobna!..

On wygrał taką bitwę?… Ależ on nawet nie widział bitwy, tylko żółty, gęsty tuman, skąd potokami wylewały się nieludzkie wrzaski. Oto i teraz widzi ów tuman, słyszy wrzawę, czuje spiekotę, a przecie żadnej bitwy nie ma…

Potem zobaczył niezmierną pustynię, wśród której z bolesnym trudem posuwał się po piasku. On i jego ludzie mieli najlepsze konie z całej armii, a pomimo to pełzali jak żółwie… A co za spiekota!.. Niepodobna, ażeby człowiek mógł wytrzymać taki żar…

A oto zrywa się Tyfon, zasłania świat, pali, gryzie, dusi… Z figury Pentuera sypią się blade iskry… Nad ich głowami rozlegają się grzmoty, zjawisko, którego nie widział jeszcze nigdy…

Potem cicha noc w pustyni…Pędzący gryf, ciemna sylwetka sfinksa na wapiennym wzgórzu…

„Tylem widział, tylem przeżył — myśli Ramzes — byłem przy budowaniu naszych świątyń, a nawet przy urodzinach wielkiego sfinksa, który już nie ma wieku, i… to wszystko miałoby zdarzyć się w ciągu czternastu godzin?…”

Jeszcze ostatnia myśl błysnęła księciu: „Człowiek, który tyle przeżył, nie może długo żyć…”

Przebiegło go zimno od stóp do głów i — zasnął.

Nazajutrz ocknął się w parę godzin po wschodzie słońca. Kłuły go oczy, bolały wszystkie kości, trochę kaszlał, ale umysł miał jasny i serce pełne odwagi.

We drzwiach namiotu stanął Tutmozis.

— Cóż?… — spytał książę.

— Szpiegowie od granicy libijskiej przynoszą dziwne wieści — odparł ulubieniec. — Ku naszemu wąwozowi zbliża się wielki tłum, ale to nie jest wojsko, lecz bezbronni, kobiety i dzieci, a na ich czele Musawasa i najprzedniejsi Libijczycy…

— Cóż by to znaczyło?

— Widać chcą prosić o pokój.

— Po jednej bitwie?… — zdziwił się książę.

— Ale jakiej!.. Przy tym strach mnoży w ich oczach nasze wojska… Czują się słabymi i lękają się najazdu i śmierci…

Zobaczymy, czy to nie jest podstęp wojenny!.. — odparł książę po namyśle. A jakże nasi?

— Zdrowi, syci, napojeni, wypoczęci i weseli. Tylko…

— No?

— Patrokles umarł w nocy — szepnął Tutmozis.

— Jakim sposobem?… — zawołał książę zrywając się.

— Jedni mówią, że zapił się, drudzy… że to kara bogów… Twarz miał siną, a usta pełne piany…

102
{"b":"247838","o":1}