Литмир - Электронная Библиотека

– Przywiozłem ci, Pietrowicz, pięć ton kwasu solnego, tak jak obiecałem.

– Piękne dzięki.

– Może potrzebujesz więcej? To żaden problem, tylko powiedz.

– Nie zaszkodziłoby drugie tyle. Sam wiesz, moja produkcja jest bardzo energochłonna.

– Masz to jak w banku. Ale i ja mam do ciebie sprawę, Pietrowicz. A nawet dwie.

Sańka podniósł z podłogi długi drewniany futerał, chwilę mozolił się z zamkami i wreszcie je otworzył. Pietrowicz ostrożnie rozwinął żółtą irchę i nagle dwie zakrzywione bułatowe szable wychynęły ze środka niczym węże. Gospodarz aż gwizdnął.

– Tyle lat marzyłem, żeby je choć przez chwilę potrzymać w rękach! To nie to samo, co oglądać przez szybę, w gablocie! Widać w Moskwie wszystko już idzie w rozsypkę, skoro dobraliście się nawet do Zbrojowni.

– Nie mają tam teraz głowy do szabel.

– A do czego mają, chciałbym wiedzieć! – oburzył się Pietrowicz. – Pamiętasz, rok temu zacząłeś u mnie zamawiać kolczugi, niepodrabiane na antyki, tylko zwyczajne, do noszenia, dla naszych ludzi. Cóż to, bez kolczugi już strach ulicą przejść?

– Ulicą jeszcze jakoś można – uśmiechnął się Sańka. – To dla tych, co demonstrują. Rozpędzają ich przecież saperkami!

Weszła Maria z herbatą i ciastem, i Sańka zaczął chwalić jej wypieki.

– Dzięki, żonko – rzucił wesoło Pietrowicz. – Idź, powiedz Losze, żeby przepompował kwas, cysterna stoi na podwórzu. A potem niech tu przyjdzie.

Sańka dodał do herbaty miodu, upił łyk i rozsiadł się wygodniej. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął skórzany woreczek, a z niego wysypał na stół garść matowych czerwonych kamyków.

– To na rękojeści. Nieobrobione. Proszę o sześć kopii każdej szabli, im szybciej, tym lepiej. Ile czasu ci to zajmie?

– Miesiąc wystarczy.

– Rubiny są prawdziwe, indyjskie. Masz ich tu więcej niż trzeba. Resztę zatrzymaj u siebie. Oryginalne szable także schowaj, może jeszcze znajdą się amatorzy. Interes teraz goni interes.

– Niedługo, Sańka, przywleczesz mi tu mumię Lenina do podrobienia! – zażartował Pietrowicz.

– Nie jesteś daleki od prawdy, możesz się śmiać! Parę osób już u mnie było w tej sprawie. Zachcianka pewnego amerykańskiego miliardera. Facet kolekcjonuje znanych nieboszczyków. Niedawno nabył za milion dolarów lewą nogę Mao TseTunga.

– A idźże ty!

– Powtarzam, co usłyszałem. Biedaczysko nie może przeboleć, że Hitlera spalili. O Lenina też się bardzo niepokoi. Scotland Yard, kiedy się dowiedział o jego hobby, postawił ochronę przy grobie Karola Marksa, i okazało się, że w samą porę. Już dwa razy jacyś nieznani osobnicy próbowali odkopać nieboszczyka.

– Ale się porobiło! Ty, Sańka, nawet o tym nie myśl, pamiętaj! Róbcie sobie, co chcecie, ja się w umarlaków nie będę bawił, nie lubię. A ta druga sprawa to jaka?

– Pamiętasz, trzy lata temu postarzałeś mi jeden list? Na temat skrzypka i kozy.

– A jakże! Chodziło w nim o obraz Chagalla, nieznany i nie wiadomo, gdzie się znajduje. Co, teraz masz zapotrzebowanie na samo dzieło?

– Aha, śmiałeś się wtedy ze mnie. Mówiłeś, że to zawracanie głowy. Że nie ma głupich. Teraz za pośpiech płacą podwójnie.

– Przyznaję się bez bicia, mówiłem. A jaki termin?

– Jak zawsze. Na wczoraj. Ale tydzień można wytargować.

Wszedł Locha, przywitał się z Sańką i poinformował, że z pompowaniem kwasu będzie gotów za pół godziny.

– Dobra, Locha. Skocz no teraz do piwnicy. Tam nad beczką z kwasem są dwie półki, pamiętasz. Przynieś mi z tej górnej obraz – ten z kozą. Powinien być drugi w przegródce. Tylko uważaj, ostrożnie!

Sańka wybuchnął śmiechem, choć akurat miał łyk herbaty w ustach.

– No, mistrzu, jesteś wielki! Masz u mnie flaszkę!

– Możesz ją sobie zatrzymać. Tamtego łazęgę, który to malował, pół roku musiałem z pijaństwa wyciągać, żeby wreszcie otrzeźwiał. Nie demoralizuj mi pracowników!

Sańka jechał z powrotem do Moskwy. Zawinięty obraz „Skrzypek i koza” leżał na tylnym siedzeniu. Tak zaczynała się jego podróż – od półki nad beczką z kwasem, poprzez pocztę dyplomatyczną i paryską aukcję, do zapalonych miłośników dzieł sztuki.

Sańka myślał o Pietrowiczu. Nigdy nie mógł zrozumieć tego faceta. Mimo to sam, będąc zawodowym oszustem i złodziejem, nie potrafił go okpić, choć tamten nawet by się nie zorientował. Dlaczego, nie wiedział. W końcu uznał, że to coś w rodzaju przesądu. Splunął i obejrzał się przez lewe ramię. Ale księżyc świecił po prawej stronie nieba.

Krewniak pewnie prowadził wóz. Sańka, jak zawsze po spotkaniu z Pietrowiczem, był w filozoficznym nastroju.

– Powiedz mi, Krewniak, twoim zdaniem, dusza istnieje czy nie?

– Istnieje, wujku Sania.

– Skąd wiesz?

– No bo jak inaczej można by było ją z człowieka wytrząsnąć?

– Prostak z ciebie. Nic nie kumasz.

– Widzisz przecież, wujku Sania, że siedzę za kółkiem. Chcesz filozofować, czy wolisz zdrów i cały dojechać do domu? Wystarczy, że się zamyślę przy wyprzedzaniu, wtedy się przekonasz, czy masz co Bogu oddać.

– Rozwijasz się, chłopcze! Dzieci rosną… Patrzcie, patrzcie. Ale to było pytanie retoryczne, mój kochany, czyli takie, na które nie trzeba odpowiadać. Na przykład: czy przedmioty mają duszę? Co to znaczy: wkładać w coś duszę? Milczysz. I dobrze…

– Powiedz lepiej, wujku Sania, dlaczego nie pryśniemy na Zachód? Masz tam konto w banku, ja jestem jeszcze młody, wysportowany. Mogę zostać zawodowcem. Wiesz, ile oni wyciągają?

– Prysnąć, Krewniak, to żaden problem. Ale ja tego robić nie zamierzam i tobie też nie radzę.

– I co teraz będzie, raz na ludowo? Pogadanka o brzózkach i strumyczkach?

– Trochę szacunku dla wuja, pacanie! Jesteś głupi, ale nie do tego stopnia. Nie będę ci nawet tłumaczył, że nie masz szans na zawodowstwo, zostaniesz co najwyżej wykidajłą, bramkarzem w paryskim burdelu. A ja rozkręcę jakiś biznes i zarobię kupę forsy. I nie trzeba będzie co dzień ryzykować, że noga ci się powinie. Ale ja, Krewniak, nie lubię takiego życia. Bez rozmachu, bez ryzyka, bez niespodzianek – dziś wiesz, co cię jutro czeka. A powiedz ty mi, co będzie w Moskwie za miesiąc?

– Nie wiem, wujku Sania.

– No właśnie, masz rację. Nikt nie wie. Za to, co będzie w Nowym Jorku, mogę łatwo przepowiedzieć z dość dużą dokładnością. Dlatego tutaj życie wydaje mi się ciekawsze, a ponieważ człowiek stale ryzykuje głową, więc myślę o nieśmiertelności duszy. To hazard. Twój wuj jest urodzonym graczem, a ty mięśniakiem. Zresztą jak zechcesz jechać, dam ci szmal, nie bój się. Musisz się czuć na luzie, bo inaczej wszystko mi zepsujesz. Całą grę.

– Nie, wujku Sania, sam nie pojadę.

– No to zabierz jakąś laskę, przecież pełno się ich koło ciebie kręci. Ale dość o tym. Prześpij się z tym, a potem na spokojnie podejmij decyzję.

Sańka nawet nie zauważył, kiedy na obrzeżach Moskwy natknęli się na blokadę drogową. Wszystko wyglądało jakoś dziwnie, coś się tu musiało stać.

W poprzek drogi stał lekki czołg. Na poboczu leżał przewrócony autobus. Obok rozłożono brezentową płachtę. Sańka dobrze wiedział, co się przykrywa w dzisiejszych czasach. Dość jeszcze młody kapitan w mundurze polowym, z automatem na ramieniu, podszedł do wozu. Towarzyszyli mu trzej żołnierze, widać było, że nie rekruci.

Sańka, nie wysiadając z samochodu, podał kapitanowi malinową książeczkę. Była to legitymacja Urzędu Rady Ministrów, uprawniająca do nie respektowania godziny milicyjnej i wjazdu do stolicy bez kontroli wozu. Dokument załatwił Sańce wszechmocny Alichan.

Kapitan rzucił okiem na legitymację, zasalutował niedbale i krzyknął do żołnierzy przy czołgu:

– Przepuścić!

– Co tu się stało, można wiedzieć! – Sańka machnął ręką w stronę leżącego autobusu.

– Napad. Znowu te małolaty. Chcieli zdobyć broń. Jeszcze nie zdążysz jednego gangu zlikwidować, a już się pojawia następny. To już czwarty raz w tym miesiącu.

– Duże straty?

– Na szczęście nadleciał śmigłowiec patrolowy, dał wsparcie z powietrza. Dwóch zabitych żołnierzy i chorąży, dwóch jest rannych.

36
{"b":"122685","o":1}