Литмир - Электронная Библиотека

Otrząsnęła się z zadumy. Uczestniczenie w Letnim Balu nagle wydało jej się zmyśloną przez nią samą bajką. Zastanowiła się, ile czasu upłynie, zanim rodzina otworzy jej morski kufer. Domyśla się, który podarek dla której osoby przeznaczyła? Roztkliwiła się nieco nad sobą, rozważając, czy jej siostra i matka uronią choć łzę nad podarkami od Althei, którą tak łatwo pozwoliły przepędzić. Uśmiechnęła się z goryczą i odłożyła grzebyki na stragan handlarza. Nie miała czasu na ckliwe marzenia. Nie ma znaczenia – powiedziała sobie surowo – czy w ogóle otworzą kufer. Przede wszystkim musiała teraz znaleźć sposób, by przeżyć. Dlatego że wbrew głupiej radzie Brashena Trella, nie zamierzała wracać do domu na kolanach niczym bezradna, rozpieszczona dziewucha. Nie, nie, takim zachowaniem potwierdziłaby tylko opinię Kyle'a, którą o niej wyrażał.

Wyprostowała się i ruszyła przez targowisko, by dokonać niezbędnych zakupów. Kupiła sobie kilka prostych produktów żywnościowych: śliwki, kawałek sera i kilka bułek, nie więcej niż zwykle jadała. Nabyła także dwie tanie świeczki oraz hubkę z krzesiwem.

Właściwie nie miała tu nic więcej do roboty, ale nie chciało jej się także odchodzić. Wędrowała więc przez jakiś czas po targowisku, pozdrawiając tych, którzy ją rozpoznawali i przyjmując od nich kondolencje. Na wzmiankę o utraconym ojcu nie odczuwała już bólu, chociaż podczas rozmowy była zakłopotana. Nie chciała teraz myśleć ani rozmawiać o nim z ludźmi, których właściwie nie znała. Nie zamierzała dać się wciągnąć w jakąkolwiek dyskusję, dotyczącą jej rodziny. Zastanawiała się, ile osób wie już o ich niesnaskach. Kyle z pewnością wolał nie nagłaśniać problemu, ale służący lubią plotkować i za ich pośrednictwem wszelkie informacje w Mieście Wolnego Handlu zawsze bardzo szybko się rozchodziły. Althea pragnęła zniknąć stąd, zanim plotka rozejdzie się po całej okolicy.

Zresztą i tak niezbyt dużo osób rozpoznawało dziewczynę, ściśle rzecz biorąc jedynie niektórzy pośrednicy i handlarze, z którymi Ephron Vestrit załatwiał interesy związane ze statkiem. Althea – nawet nie zdając sobie z tego sprawy – od wielu już lat stopniowo wycofała się z życia społeczności Miasta Wolnego Handlu. Każda inna kobieta w jej wieku bywała raz w miesiącu na Zgromadzeniu, nie mówiąc o balach, galach i innych uroczystościach. Althea od pół roku nie była nawet na jednym z tych spotkań… z wyjątkiem Balu Dożynkowego. Wydarzenia towarzyskie kłóciły się z jej żeglarskim harmonogramem. Zresztą bale i kolacje wydawały jej się dotąd nieważne i uważała, że w każdej chwili może zacząć na nich bywać. Teraz jej szansa minęła. Nie będzie już szytych na miarę sukienek ani dopasowanych pantofelków, nie będzie szminki na ustach ani perfum na szyi. Wszystkie te drobiazgi morze pochłonęło wraz z ciałem jej ojca.

Żal, który wcześniej osłabł, teraz ponownie chwycił dziewczynę za gardło. Odwróciła się, pospiesznie weszła w jakąś uliczkę, oddalając się od targowiska. Wściekle mrużyła oczy, usiłując przezwyciężyć łzy. Kiedy się opanowała, zwolniła krok i rozejrzała się wokół siebie.

Stała przed witryną sklepu Amber.

Tak jak przedtem, po kręgosłupie dziewczyny przebiegł dziwny dreszcz. Przeczucie. Artystka ją przerażała, chociaż Althea nie rozumiała powodu swego strachu. Amber nie należała nawet do świata Pierwszych Kupców, nie była też nawet prawdziwą jubilerką, bowiem rzeźbiła w drewnie. W imię Sa! Sprzedawała jako biżuterię drewno! Nagle Althea postanowiła, że musi na własne oczy obejrzeć wytwory owej kobiety. Z wielkim zdecydowaniem, jak gdyby świadomie chwytała w palce pokrzywę, pchnęła drzwi i weszła do sklepu.

Wewnątrz było chłodniej i znacznie ciemniej niż na oświetlonej słońcem letniej ulicy. Kiedy oczy dziewczyny przywykły do otoczenia, dostrzegła, że sklepik jest bardzo czysty i prosto urządzony. Podłogę stanowiły wygładzone deski sosnowe. Półki również były z surowego drewna. Na nich, na niepozornych kostkach pokrytych materiałem w intensywnych barwach leżały wyroby Amber. Bardziej wyszukane naszyjniki wisiały na ścianie za ladą. Były tu także gliniane misy pełne pojedynczych drewnianych korali we wszystkich możliwych odcieniach drewna.

Poza biżuterią w sklepie znajdowały się także inne drewniane przedmioty – proste misy i tace na chleb, wytoczone bardzo wdzięcznie i niezwykle starannie. Pięknie wyglądałyby nawet na królewskim stole. Althea zauważyła także grzebienie wyrzeźbione z pachnącego drewna. Każdy wyrób powstał z jednego kawałka. Obok w gablocie stało krzesło wyciosane z ogromnego drewnianego pnia; nie było podobne do żadnego siedzenia, jakie dziewczyna kiedykolwiek wcześniej widziała, nie miało bowiem nóg, lecz wygładzone wgłębienie, w którym leżała zwinięta osóbka o niewielkich rozmiarach. Althea przyjrzała się jej. Kobieta miała podkulone kolana, a obute w sandały stopy wystawały spod rąbka jej sukni. Amber!

Uświadomiwszy to sobie, dziewczyna aż podskoczyła z wrażenia. Przez jakiś czas patrzyła przecież wprost na rzemieślniczkę i nie dostrzegała jej. Skóra, włosy, oczy i ubranie kobiety były w jednym kolorze, identycznym z miodowym odcieniem drewna krzesła. Nagle Amber podniosła wzrok na Altheę.

– Chciałaś się ze mną widzieć? – spytała spokojnie.

– Nie! – krzyknęła dziewczyna odruchowo, ale bardzo szczerze. Po chwili opanowała się i dodała wyniośle: – Byłam po prostu ciekawa, jak wygląda drewniana biżuteria, o której tak wiele słyszałam.

– Jesteś zatem wielką koneserką pięknego drewna – skinęła głową Amber.

Althea zastanowiła się nad słowami kobiety. Ironia, sarkazm czy groźba? A może tylko uwaga… Nie potrafiła odgadnąć intencji artystki. Tak czy owak, zdenerwowała się, że Amber odważyła się do niej odezwać tak poufale. Przecież, na Sa, Althea była córką Kupca z Miasta Wolnego Handlu, prawie należała do grupy Pierwszych Kupców, a ta kobieta, ta parweniuszka nowo przybyła, która ośmieliła się otworzyć warsztat na ulicy Deszczowych Ostępów… Nagle cała frustracja i gniew dziewczyny znalazły ujście.

– Mówisz o moim żywostatku – wybuchnęła wyzywająco. Amber nie miała prawa w ogóle o nim wspominać!

– Czyżbyście zalegalizowali w Mieście Wolnego Handlu niewolnictwo?

Dziewczyna znowu nie mogła odgadnąć intencji kobiety. Popatrzyła w jej piękną twarz. Pytanie Amber jawnie odnosiło się do ostatnich słów jej młodej rozmówczyni.

– Oczywiście, że nie! To podły zwyczaj Chalcedczyków. Niech sobie go zatrzymają. Miasto Wolnego Handlu nigdy go nie zalegalizuje!

– Ach. Ale w takim razie… – króciutka pauza – jak możesz twierdzić, że posiadasz żywostatek? Jak można być właścicielem innej żywej inteligentnej istoty?

– “Vivacia” jest moja, tak samo jak siostra. To rodzina – rzuciła Althea. Nie wiedziała, skąd się u niej wziął taki gniew.

– Rodzina, rozumiem. – Amber podniosła się z gracją. Była wyższa, niż dziewczyna się spodziewała. Nie wydała jej się piękna, ani nawet ładna, lecz miała w sobie coś pociągającego. Przesadnie skromne, lecz dobrze skrojone ubranie prezentowało się elegancko. Do wspaniale plisowanego materiału jej sukni pasowały warkocze kobiety. Wygląd Amber przywodził na myśl prostotę i wytworność jej rzeźb. Nagle spojrzała Althei w oczy. Przez jakiś czas dwie kobiety wpatrywały się w siebie. – Rościsz sobie prawo do siostrzeństwa z drewnem. – W kącikach pełnych ust Amber pojawił się maleńki uśmieszek. – Może mamy więcej wspólnego, niż ośmielałam się mieć nadzieję.

Ten maleńki pokaz życzliwości wzmógł ostrożność Althei.

– Miałaś nadzieję? – spytała chłodno. – Skąd pomysł, że w ogóle mamy coś wspólnego?

Uśmiech kobiety lekko się rozszerzył.

– Ponieważ fakt ten uprościłby moje i twoje sprawy.

Altheę kusiło, by zadać kolejne pytanie, jednak powstrzymała się.

Po pewnym czasie Amber lekko westchnęła.

– Jakaż uparta dziewczyna! Wiesz? Podziwiam cię za to.

– Poszłaś za mną któregoś dnia? Wtedy, gdy cię widziałam w dokach, przy “Vivacii"? – Pytania Althei zabrzmiały prawie jak oskarżenie, ale Amber wcale się nie obraziła.

74
{"b":"108284","o":1}