Литмир - Электронная Библиотека

Wintrow miał złe przeczucia. Żałował, że nie jedzie do domu z resztą rodziny. Mógłby usiąść z rodzicami i otwarcie porozmawiać. Wiedział, że o nim mówią i chociaż nie docierały do niego ich słowa, czuł się zagrożony. Potem zganił się srogo w myślach i przypomniał sobie, że nie powinien przedwcześnie wydawać sądów. Babcia nie powiedziała nic więcej. Chłopiec pomógł jej zejść po trapie i wsiąść do czekającego powozu. Pozostali siedzieli już w środku.

– Dziękuję ci, Wintrowie – powiedziała do niego poważnie Ronica.

– Bardzo proszę – odparł z lekkim niepokojem, podejrzewał bowiem, że babcia dziękuje mu nie tylko za odprowadzenie do powozu. Zastanawiał się przez chwilę, czy rzeczywiście zrobił coś jeszcze. Nagle został sam. Woźnica cmoknął na konie i pojazd odjechał; końskie kopyta stukały głucho na drewnianych deskach doków. Gdy powóz zniknął, chłopiec odwlekał jeszcze chwilę powrót. Stał i wsłuchiwał się w ciszę nocy.

Prawdę mówiąc, wcale nie było cicho. Ani miasto, ani doki nie spały. Za łukiem portu dostrzegał światła i słyszał dalekie odgłosy nocnego targowiska. Wiatr na moment przyniósł muzykę – piszczałki i dzwoneczki. Pewnie ślub z tańcami. Bliżej chłopca smołowane pochodnie przytwierdzone do podpór doku rzucały duże koła niespokojnego światła. Fale rytmicznie uderzały w pale pod dokami, przywiązane do nich łodzie ocierały się i zgrzytały. Skojarzyły mu się z wielkimi drewnianymi zwierzętami i nagle poczuł dreszcz, przypomniał sobie bowiem o żywym statku. Pomyślał, że “Vivacia” nie jest ani zwierzęciem, ani statkiem, lecz jakimś ich dziwacznym połączeniem. Zastanowił się, jak to możliwe, że sam się zaoferował spędzić noc na jej pokładzie.

Kiedy zszedł do doków, do miejsca, gdzie cumował jego żaglowiec, tańczące światło pochodni i falująca woda zlały się Wintrowowi w jedno, toteż niewiele widział i niepewnie się poruszał. Odczuwał już znużenie całym długim dniem.

– Och, jesteś!

Głośne powitanie “Vivacii” przestraszyło go, ale zapanował nad sobą.

– Przecież ci powiedziałem, że wrócę – przypomniał jej.

Gdy tak stał i patrzył w górę, na figurę dziobową, czuł się bardzo dziwnie. Światło pochodni osobliwie się nad nią poruszało, bo chociaż rysy “Vivacii” były ludzkie, światło od jej skóry odbijało się tak jak od zwykłego drewna. Z miejsca, w którym stał chłopiec, widać ją było w całej okazałości; wzrok przyciągały zwłaszcza piersi. Starał się na nie nie patrzeć, ale nie potrafił także spojrzeć jej w oczy. Powtarzał sobie, że ma przed sobą tylko drewniany statek, nic więcej. Ona jest tylko drewnianym statkiem, myślał ponuro. Gdy jednak uśmiechnęła się do niego, wbrew sobie odniósł wrażenie, że ma do czynienia z ponętną młodą kobietą wychylającą się z okna. Natychmiast uznał to skojarzenie za całkowicie absurdalne.

– Nie wchodzisz na pokład? – spytała go z uśmiechem.

– Oczywiście – odrzekł. – Spotkamy się za moment.

Kiedy wspinał się po trapie, a potem szukał po omacku drogi na ciemnym pokładzie, znowu zaczął się zastanawiać nad swoją przyszłością. Posiadaczami żywostatków, o ile wiedział, byli jedynie obywatele Miasta Wolnego Handlu. Na lekcjach w klasztorze nikt o nich wprawdzie nie wspominał, ale kapłani stale ostrzegali Wintrowa przed magią, niezgodną ze świętością życia. Przypomniał sobie teraz jedną szczególną lekcję. Istniało kilka typów czarów: takie, które pozbawiały kogoś lub coś życia, aby obdarzyć nim coś innego, takie, które pozbawiając kogoś lub coś życia, zwiększały moc maga, takie, które sprowadzały na kogoś nieszczęście, uprzyjemniając magowi lub komuś innemu życie… Żaden z tych rodzajów magii nie pasował do ożywienia statku. Dziadek Wintrowa i tak by przecież umarł, toteż jego śmierć nie do końca wiązała się z ożywieniem statku. Chłopiec wiedział, że Ephrona Vestrita nie pozbawiono życia dla obudzenia witalnych sił “Vivacii”.

Gdy szedł tak rozmyślając, w pewnej chwili potknął się o zwój liny. Zrobił następny krok, lecz stopy zaplątały mu się w skraj brązowej szaty nowicjusza i chłopiec runął na pokład.

Ktoś wybuchnął śmiechem. Może wcale nie śmiał się z niego. Może w którymś miejscu na zacienionym pokładzie kilku marynarzy trzymało wachtę i dla zabicia czasu opowiadali sobie wesołe historie. Może było i tak. Wintrow się zarumienił i stłumił w sobie gniew na ewentualnych kpiarzy. Głupota, pomyślał. Tylko głupiec denerwuje się na kogoś, kto jest na tyle tępy, by uważać taki upadek za zabawne zdarzenie. A jeszcze większą głupotą jest gniewać się, skoro nie ma się pewności, czy w ogóle ktoś się z człowieka naśmiewa. Ten dzień był po prostu zbyt długi. Chłopiec wstał ostrożnie i na oślep ruszył po pokładzie dziobowym.

W pewnym momencie natknął się na niedbale rzucony szorstki koc. Pachniał osobnikiem, który używał go jako ostatni; materiał był albo źle utkany, albo w niektórych miejscach zesztywniały z brudu. Wintrow odrzucił go ze wstrętem. Przez chwilę się zastanawiał, czy w ogóle zareagować na tę zniewagę, letnia noc nie była przecież chłodna i może wcale nie będzie potrzebował koca. Czy nie lepiej po prostu zapomnieć o tej obeldze? Wszak pojutrze już go tu nie będzie i nie wiadomo, czy spotka jeszcze kiedykolwiek któregoś z tych marynarzy. Potem jednak pochylił się i podniósł koc z pokładu, uświadomił sobie bowiem, że nie ma do czynienia z czynem, na który mógłby przymknąć oko. Nie chodziło o wczesnojesienne gradobicie, wylew wzburzonej rzeki ani o inne zjawisko pogodowe, lecz o akt ludzkiego okrucieństwa. Niezależnie od tego, czy był on skierowany przeciwko niemu, czy też przeciw innym osobom, kapłan Sa nie może pominąć takiego zachowania milczeniem.

Rozprostował ramiona. Wiedział, jak go postrzegają marynarze. Syn kapitana, chłopiec bardzo niewielkiego wzrostu, żyjący w klasztorze, gdzie uczono go, by wierzył w dobroć i życzliwość. Zdawał sobie sprawę, że mnóstwo osób uzna go za słabeusza, bowiem uważają wszystkich kapłanów i kapłanki Sa za bezpłciowych głupców spędzających życie na bezsensownych łazęgach i paplaninie o pięknym, spokojnym świecie. A Wintrow znał też drugą stronę kapłańskiego życia, doglądał wszak kapłanów, wracających do klasztoru, doświadczonych przez ludzkie okrucieństwo, z którym usiłowali walczyć; widział również umierających duchownych, którzy zarazili się dżumą podczas pielęgnowania chorych. Wyraźny głos i śmiałe spojrzenie, poradził sobie Wintrow, przerzucił koc przez ramię i po omacku, ostrożnie ruszył ku rufie, gdzie paliła się jedna nocna latarnia.

W kręgu jej przyćmionego światła siedziało trzech mężczyzn. Grali na pokładzie w bierki. Chłopiec wyczuł ostry zapach taniego alkoholu i zmarszczył brwi. Tlący się w nim maleńki płomyk oburzenia rozbłysł jaśniej. Poczuł się jakby przeszła na niego anma dziadka. Śmiało wszedł w krąg światła latarni, rzucił koc na deski statku i otwarcie spytał:

– A od kiedy to tutejsi marynarze piją alkohol w trakcie pełnienia nocnej wachty?

W pierwszej chwili mężczyźni wzdrygnęli się, potem wszakże zobaczyli, kto ich upomina.

– To nasz młodociany księżulo – odezwał się szyderczym tonem jeden z nich i ponownie rozciągnął się na pokładzie. Gniew chłopca rósł.

– Tak, ale i Wintrow Haven z rodu Vestritów. Nie życzę sobie oglądać na deskach “Vivacii” pijaństwa ani hazardu. Na wachcie marynarze powinni się czujnie rozglądać!

Wszyscy trzej marynarze ciężko wstali. Górowali nad nim wzrostem i byli znacznie bardziej umięśnieni; po prostu krzepcy, muskularni mężczyźni. Jednemu tylko starczyło poczucia przyzwoitości i wyglądał na zawstydzonego, ale pozostali dwaj z pewnością wypili więcej od niego i najwyraźniej wcale tego nie żałowali.

– A za czym mamy się rozglądać? – zapytał wyniośle czarnobrody. – Mamy patrzeć, jak niejaki Kyle Haven przejmuje statek starego kapitana i zastępuje jego załogę własnymi kumplami? A może mamy się przyglądać, gdy nas wyrzuca za burtę albo traktuje jak zero? Nas, którzy przepracowaliśmy tyle lat i przez cały ten czas byliśmy cholernie lojalni.

43
{"b":"108284","o":1}