ROZDZIAŁ 17
Kiedy Melissa Alexander zaczęła rodzić, była osamotniona i przerażona. Nie miała męża, a nie chciała, by ojciec dziecka był obecny przy porodzie. Melissa chodziła do szkoły rodzenia, gdzie mogła liczyć na pomoc instruktorów, ale w szpitalu była zdana tylko na siebie.
To nic. Wmówiła sobie, że to normalne, że się boi. Zawsze lubiła panować nad sytuacją i był to jeden z wielu powodów, dla których zwróciła się do wykwafilikowanej położnej. Kiedy jednak położna poleciła jej udać się do Szpitala Uniwersyteckiego, Melissa uświadomiła sobie, że coś jest nie w porządku.
Nie była to jej wymarzona placówka. Owszem, kiedyś poszła do jednego z dyżurujących tam specjalistów od leczenia bezpłodności, bo bez udziału nowoczesnych, zaawansowanych technologii nie mogłaby w ogóle zajść w ciążę. Uważała jednak, że sam poród, będący całkowicie naturalnym zjawiskiem, nie wymaga takich ceregieli. Zdecydowała się więc na mniej znany, ale przyjazny pacjentom szpital komunalny, prowadzony przez episkopalian. Tymczasem położna upierała się, że ponieważ jedna z jej pacjentek właśnie rodzi w Szpitalu Uniwersyteckim, Melissa musi tam przyjechać.
Melissa nie zastanawiała się długo. Z minuty na minutę było jej coraz ciężej. Bóle porodowe wzmagały się; przez godzinę cierpliwie znosiła je w domu, potem zadzwoniła do położnej, z którą próbowała odwieść od jej decyzji. Błagała, przekonywała, przypochlebiała się, ale kobieta była niewzruszona. W końcu Melissa dała za wygraną i pojechała taksówką do Szpitala Uniwersyteckiego.
Od samego początku nic nie szło po jej myśli. Po pierwsze, miała podwyższone ciśnienie. Położna zaproponowała, by podłączyć kroplówkę „na wszelki wypadek", ale Melissa nie zgodziła się, czym podpadła pielęgniarkom doskonale znającym takie pacjentki jak ona. Potem personel zaczął nalegać na podłączenie jej do urządzenia monitorującego płód.
Melissa równie stanowczo odmówiła. To właśnie stosowane tu techniki inwazyjne, jak kroplówka czy monitory, zniechęciły ją do rodzenia w Szpitalu Uniwersyteckim. I choć znajdowały się w nim salki dla matki i dziecka, nie były to wygodne, gościnne pokoje, jakich oczekiwała. Szukała pomocy u położnej, ale ta tylko wzruszyła ramionami.
– Przepisy wewnętrzne – powiedziała i dodała, że na niektóre sprawy nie ma wpływu. Melissa niechętnie zgodziła się na badanie.
Kiedy podłączone zostały paski monitora stanu płodu, sytuacja uległa błyskawicznemu pogorszeniu. Może to przez wysokie ciśnienie, powiedziały pielęgniarki. A może dlatego, że poród zaczął się za późno. Tak czy inaczej, choć rytm serca płodu, wynoszący sto czterdzieści uderzeń na minutę, mieścił się w normie, to linia wydawała się płaska, pozbawiona czegoś, co określano mianem zmienności uderzeniowej. Pielęgniarka wyjaśniła pacjentce, że może to oznaczać, iż życie dziecka jest zagrożone.
Melissa bała się coraz bardziej. Kiedy spytała położną, co teraz będzie, kobieta odpowiedziała wykrętnie, że nie jest to już poród niskiego ryzyka i trzeba wezwać lekarza na konsultację. Melissa jęknęła z bólu i złości.
Lekarzem dyżurnym był doktor Richard Summers, najwyższy rangą pracownik lecznicy, do której zgłosiła się Melissa Alexander. Nie spotkała go osobiście, ale słyszała, że jest znany z braku wrażliwości i lubi opowiadać świńskie dowcipy. Po półgodzinie Summers, niski i krępy mężczyzna o siwiejących kręconych włosach, wmaszerował niedbałym krokiem do sali porodowej.
Zignorował Melissa i z miejsca podszedł do położnej. Ta zwracała się do niego „Ricky", co brzmiało dziwnie w odniesieniu do człowieka w średnim wieku. Summers wbił wzrok w monitor. Dźwięk był ściszony, ale z urządzenia dochodziło miarowe pikanie. Melissa miała wrażenie, że wszyscy o niej zapomnieli. Z każdą chwilą coraz bardziej ją to irytowało.
Wreszcie lekarz spojrzał na nią.
– Mamy mały kłopot, co? – powiedział, błyskając uśmiechem.
– Jestem Melissa Alexander – odparła chłodnym tonem. – A pan…?
– Chyba wie pani, kim jestem – powiedział Summers. – Pani dziecko może być w niebezpieczeństwie, dlatego zamierzam podłączyć wewnętrzny przewód monitorowy.
Melissa zmarszczyła brwi.
– Kabel, który wkręca się w głowę dziecka?
– Jeśli upiera się pani, by nam przeszkadzać, to pani sprawa, ja tylko wykonuję moje obowiązki. A przewodu nie „wkręca się w głowę dziecka", tylko się do niej podłącza.
Melissa energicznie pokręciła głową.
– Słyszałam na ten temat mnóstwo potwornych historii. Dobro dziecka jest dla mnie najważniejsze, ale na nic się nie zgodzę bez uzyskania przekonujących wyjaśnień.
– Melisso, proszę – powiedziała położna.
– Czego chcesz? Ten człowiek wpada do mojego pokoju z szerokim uśmiechem na twarzy, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Nawet się nie przedstawia, a potem oświadcza, że chce wsadzić kabel na głowę mojego dziecka. I ty masz mi za złe, że się na to nie zgadzam?
– Panno Alexander, proszę mnie posłuchać – powiedział Summers z narastającym rozdrażnieniem – nie pani tu podejmuje decyzje, tylko my. Z radością pozwoliłbym pani podpisać odpowiedni papierek i znaleźć sobie innego lekarza, ale trochę na to za późno. Musimy sprawdzić stan pani dziecka i przeprowadzić cesarskie cięcie. Żadnych ale. Jeśli zależy pani na dziecku, pozwoli mi pani podłączyć ten przewód. – Zawiesił głos. – No i co pani na to?
– Co ja na to? Prawdę mówiąc, nie podoba mi się pański ton.
– Ton się pani nie podoba? – powiedział Summers, czerwieniejąc ze złości. Podszedł szybkim krokiem do monitora i podkręcił potencjometr. Rozległ się głośny, złowrogi odgłos bijącego serca. – A jak to się pani podoba? Tak uderza serce umierającego dziecka!
Brad umówił się z Morgan po pracy na sushi. Spóźnił się. Przeprosił ją i wyjaśnił, że w ostatniej chwili zadzwonił do niego znajomy. Jak się okazało, Arnold Schubert nie przyszedł do swoich hospitalizowanych pacjentów. Personel nie mógł go znaleźć. Kiedy policjanci wreszcie dostali się do mieszkania Schuberta, znaleźli tam jego zwłoki.
– Atak serca? – spytała Morgan.
– Na to wygląda. Sam sobie był winien. Palił, sporo pił i nie ćwiczył. Mimo to szkoda go. Ale mam ci do powiedzenia coś jeszcze ciekawszego.
Wyjaśnił jej, że Simon Crandall odkrył, iż mały owad z jednego z preparatów był śmiercionośnym roztoczem z Afryki Wschodniej, nie odnotowanym w literaturze medycznej. Brad nie miał jednak pojęcia, skąd się wziął w płucach noworodków z Long Island.
Morgan nie wierzyła własnym uszom.
– Czyżby sugerował, że to ten roztocz zabił Benjamina i pozostałe dzieci?
– Tak uważa Simon. Niepokoi mnie to, że nie ma pojęcia, co jest nosicielem tych roztoczy ani jak mogły zostać tu sprowadzone.
– No to będziemy musieli sami do tego dojść – powiedziała Morgan, patrząc w dal ze zmarszczonymi brwiami. – Może to jakaś migracja owadów, tak jak to było z tymi mrówkami z Ameryki Środkowej, które przedostały się przez Rio Grandę do Teksasu?
– Wątpię – odparł Brad, biorąc słodką bułeczkę. – Zdaniem Simona ten roztocz może być pokrewnym innego, żyjącego, o dziwo, niemal wyłącznie w konopiach indyjskich. Wygląda na to, że w pewnym momencie uległ mutacji i stał się szkodliwy dla ludzi.
– To wszystko jest coraz bardziej zwariowane – powiedziała Morgan, kręcąc głową. – Dzieci i trawa. Wspominałeś o tym komuś innemu, na przykład doktorowi Harringtonowi?
– Najpierw chciałem porozmawiać z tobą. Harrington jeszcze zdąży mnie wyśmiać.
Morgan zamyśliła się, rozsmarowując wasabi na kawałku tuńczyka.
– Może nie jest to takie absurdalne, jak się na początku zdawało. Oczywiście, żeby zyskać pewność, trzeba by wyizolować roztocza i dokładnie go przebadać. Ale przypuśćmy, że ktoś to zrobi i stwierdzi, iż roztocz jest śmiertelnie groźny. Jak dostał się do płuc dzieci?
– I tu leży pies pogrzebany – przyznał Brad. – Kiedy Simon powiedział mi o swoich podejrzeniach, w pierwszej chwili chciałem zadzwonić na oddział intensywnej terapii i przestrzec personel. Ale co miałbym im powiedzieć? Gdzie szukać tych roztoczy? Przecież nie w powietrzu czy systemie wentylacyjnym, bo gdyby tam były, wszyscy już dawno zostaliby nimi zainfekowani. Co więc zostaje? Pożywka dziecięca, przewody dostarczające tlen? To raczej mało prawdopodobne.