Литмир - Электронная Библиотека

Na polanie przywiązał je do pala i rozpalił ogień. Przez następną godzinę kopał w ziemi głęboką dziurę, którą następnie wyłożył liśćmi bananowca. Potem zaczekał, aż zapadnie zmrok i na niebie rozbłysną gwiazdy. W końcu wstał i odśpiewał błogosławieństwo. Zwilżając liście wodą z tykwy, posypał je świętym prochem z butelki z kości słoniowej.

Nadszedł czas.

Rzuciwszy okiem na niebo, wyjął nóż z pochwy i podszedł do białej kozy. Jednym płynnym ruchem ręki rozciął jej nos i wtarł w ranę sproszkowane wapno. Następnie odwiązał zwierzę od pala i, krwawiące, oprowadził wokół jamy, pozostawiając czerwony ślad. Potem to samo zrobił z brązową kozą, tyle że okrążając jamę, szedł w odwrotnym kierunku.

W nocnym powietrzu unosił się zapach mimoz. Odłożywszy nóż, mężczyzna zaczął dusić brązową kozę, aż bezwładnie opadła na ziemię. Kiedy opalizujące ślepia zwierzęcia zamgliły się, rozpłatał mu brzuch za pomocą pangi. Następnie wyszarpnął lśniące, wilgotne wnętrzności na suchą ziemię. Zwierzę było już w agonii, gdy wreszcie poderżnął mu gardło. Zabiwszy w podobny sposób białą kozę, zaciągnął parujące wnętrzności do jamy. Wrzucił je do środka, po czym przykucnął, by odczytać z nich przyszłość.

Zmrużył w skupieniu oczy. Wnętrzności prawidłowo zarżniętego ofiarnego zwierzęcia mogły wiele powiedzieć. Dobry mindumugu potrafił czytać w nich jak w książce. W blasku ognia mężczyzna z uwagą przyglądał się stygnącej masie, przebijając patykiem śliskie zwoje, szukając odpowiedzi na nurtujące go pytania. W końcu pojął, że policja rzeczywiście go ściga i aresztowanie jest tylko kwestią czasu. Mężczyzna podniósł się. Najwyższa pora opuścić ziemię przodków.

Z nadejściem świtu na niebie pojawią się krążące sępy. Zwabione wonią krwi i cuchnących trzewi marabuty zaczną krążyć wśród trucheł, z których w innych okolicznościach można by spreparować okazałe szkielety. Wtedy jednak jego już tu nie będzie. Mężczyzna ruszył w dół wzgórza przy głośnych dźwiękach nocnej symfonii fisi, hien.

ROZDZIAŁ 11

Główny hol siedziby AmeriCare wyglądał imponująco. Okna sięgały od podłogi po sufit, a ściany były wyłożone włoskim marmurem. Wszystko to razem tworzyło wrażenie potęgi i za każdym razem, gdy Morgan wchodziła do budynku, wstępowały w nią nowe siły. Miało to jednak swoją cenę. Było nią odhumanizowanie miejsca pracy i chłód, który dawał się we znaki wszystkim pracownikom.

Winna temu była nie tylko architektura. Wkrótce po rozpoczęciu pracy w AmeriCare Morgan uświadomiła sobie, że niemal we wszystkich firmach tego typu panuje atmosfera podszytej chciwością nerwowości, przejawiająca się w bezustannym odrzucaniu wniosków klientów i ciągłych wysiłkach na rzecz ograniczenia kosztów działalności. Początkowo, gdy przechodziła przez hol, uśmiechała się i witała ze wszystkimi. Jednak strażnik nigdy nie zdobył się w odpowiedzi na nic więcej niż ponury pomruk, a inni pracownicy byli równie zamknięci w sobie. Po pewnym czasie Morgan zrezygnowała z prób nawiązania z nimi kontaktu.

Jednym z nielicznych wyjątków była jej sekretarka, Janice. Ta pełna życia, towarzyska blondynka zawsze miała dla swojej szefowej uśmiech i ciepłe słowo. Janice była w wieku Jennifer i Morgan traktowała ją bardziej jak siostrę niż podwładną.

– Co u twojej siostry, Morgan? A u siostrzeńca? – spytała Janice.

– Obydwoje ledwo się trzymają – powiedziała. – Życie Bena wisi na włosku, a Jen sama sobie szkodzi. Przyszło coś do mnie?

– Przyniosłam akta, o które prosiłaś. Leżą na twoim biurku. Aha, szukał cię doktor Hunt.

– A czego on chce?

– Nie powiedział, ale słowo daję, ciarki mnie przechodzą na jego widok.

Morgan wiedziała, co Janice ma na myśli. Martin Hunt, którego poznała podczas wstępnej rozmowy kwalifikacyjnej, wydawał się ulepiony z innej gliny niż pozostali kierownicy. W odróżnieniu od nadętych bufonów pokroju Daniela Morrisona doktor Hunt odznaczał się życzliwością, która wydawała się tu zdecydowanie nie na miejscu. Prawdę mówiąc, to właśnie dzięki niemu Morgan postanowiła wziąć tę pracę.

Swoje łagodne usposobienie po części zawdzięczał wykształceniu medycznemu. Od początku lat osiemdziesiątych programy studiów medycznych stopniowo były przystosowywane do wymogów społeczeństwa coraz bardziej nastawionego na konsumpcję. Gdy wcześniej kładziono nacisk przede wszystkim na leczenie i analizę poszczególnych przypadków, nagle większą uwagę poczęto zwracać na zagadnienia etyczne, profilaktykę i komunikację między pacjentem a lekarzem, wymagającą od tego ostatniego zrównoważonej osobowości i umiejętności słuchania. Ważne było to, by młodych lekarzy przestano uważać za „panów doktorów", a raczej widziano w nich godnych zaufania doradców. Hunt zaczął studia u progu tej nowej ery i Morgan zawsze miała wrażenie, że był nadzwyczaj pilnym studentem.

Jednak w odróżnieniu od niej Martin Hunt nie podjął pracy w swoim fachu. Dziesięć lat starszy od Morgan, żonaty, z dwójką prawie dorosłych dzieci, uległ presji finansowej. W dynamicznie rozwijającej się branży ubezpieczeń zdrowotnych powstało wiele atrakcyjnych miejsc pracy i zaraz po odbyciu rocznego stażu Hunt zajął się administracją ochrony zdrowia. Mimo nieco skostniałej organizacji firmy szybko znalazł w niej swoje miejsce.

Doktor Hunt stał się dla Morgan pośrednikiem między nią a kierownictwem. Jednak różnił się od niej tym, że praktycznie nie miał żadnego doświadczenia w pracy z chorymi i nie znał związanych z tym emocji i bólu. Choć dał się lubić, nie wiedział, czym jest współczucie. Początkowo Morgan myślała, że jakoś będzie mogła to znieść, ale w miarę upływu czasu coraz bardziej ją to drażniło.

Przeniosła wzrok z komputera na teczkę leżącą na biurku. Zawierała kopię karty chorobowej dziecka, które umarło w Szpitalu Uniwersyteckim North Shore. Przebieg wypadków był zatrważająco znajomy: poważnie chore dziecko, którego stan mimo początkowych powikłań powoli zaczynał się poprawiać, nagle umierało. Nastąpił spadek nasycenia tlenem, co doprowadziło do zapaści sercowo-naczyniowej. Licząca sobie zaledwie trzy dni dziewczynka, doznała rozległych oparzeń trzeciego stopnia w pożarze domu. W ciągu następnego miesiąca przeszła całą serię zabiegów i przeszczepów skóry, w czasie których doszło do niewydolności nerek. Jednak dzięki troskliwej opiece personelu mała powoli zaczynała wychodzić na prostą. Jej stan ustabilizował się i wyglądało na to, że po paru miesiącach na oddziale intensywnej terapii będzie można ją wypisać ze szpitala. I nagle umarła.

Po plecach Morgan przeszedł dreszcz. Zawód, który wykonywała, wymagał od niej znajdowania odpowiedzi, a w tym przypadku żadnych nie było. Co gorsza, to dziecko, tak jak pozostałe, zostało ubezpieczone w AmeriCare. Przypomniały jej się uwagi Brada na temat prawdopodobieństwa wystąpienia takiej zbieżności; czy fakt, że AmeriCare ubezpieczała wszystkie dzieci, które ostatnio zmarły na oddziale intensywnej terapii mogły być zbiegiem okoliczności? Choć Morgan zawsze była sceptyczką, musiała przyznać, że to raczej niemożliwe.

Siedziała ze wzrokiem wbitym w monitor komputera, analizując prognozy finansowe firmy. Choć broniła się przed myślą, że pieniądze mogły mieć coś wspólnego ze śmiercią dzieci, była ciekawa, jak te tragiczne wydarzenia odbiły się na dochodach AmeriCare. Za pomocą wydruku z księgowości Szpitala Uniwersyteckiego Morgan zestawiła koszty opieki nad trójką dzieci zmarłych na oddziale intensywnej terapii. Następnie wcisnęła kilka klawiszy i przeprowadziła odpowiednie obliczenia. Przeciętnie każde dziecko kosztowało firmę sto siedemnaście tysięcy dolarów miesięcznie. Jeśli tę samą sumę odnieść do noworodków numer cztery i pięć i przyjąć, że musiałyby one spędzić na oddziale jeszcze co najmniej trzy miesiące, AmeriCare zaoszczędziła na ich śmierci półtora miliona dolarów.

Morgan wydęła wargi. Jak na branżę ubezpieczeń zdrowotnych nie była to zawrotna suma, ale nie była też błaha. Drobne oszczędności poczynione tu i ówdzie mogły znacząco odmienić losy firmy. Byłoby to w zgodzie z dążeniami zarządu do ograniczenia kosztów. Jakie jeszcze zmiany wprowadziła AmeriCare, by wyjść na swoje, zmiany, których pomysłodawcą był Hugh Britten?

27
{"b":"107088","o":1}