ROZDZIAŁ 19
Simon Crandall zawarł niepisane porozumienie z policją i biurem lekarza sądowego, obowiązujące tylko w nagłych przypadkach. Choć oficjalnie nie pełnił służby po godzinach pracy, przyjeżdżał na miejsce zbrodni, gdy został o to poproszony i pozwalały mu na to okoliczności. Dla wszystkich zainteresowanych było jasne, że wzywa się go tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne; dlatego też, kiedy o drugiej w nocy zadzwonił do niego detektyw Riley, Crandall bez wahania zgodził się przyjechać do sklepu na Lower East Side.
Był tam po dwudziestu minutach, wciąż nieco zaspany. Riley na powitanie podał mu kubek kawy.
– Dziękuję za przybycie, doktorze Crandall. Cieszę się, że nie oderwałem pana od jakichś ważnych spraw.
– Jak kocha, to poczeka – mruknął Crandall, sącząc kawę. Rozejrzał się po pustym sklepie. – Gdzie ciało?
– Widzi pan to? – powiedział Riley, wskazując otwór w ścianie za wystawą. – Kaliber dziewięć milimetrów, wydrążony pocisk. Kulka z remingtona sto piętnaście plus-P-plus leci z prędkością czterdziestu metrów na sekundę. Proszę za mną. – Poprowadził Crandalla torem kuli, która przeleciała przez zaplecze, przebiła ścianę i wypadła na pogrążony w mroku zaułek. Otworzył tylne drzwi i skierował strumień światła z latarki na kształt rysujący się w ciemności.
Crandall zrobił krok do przodu i pochylił się. Pod ścianą leżał mężczyzna w wymiętym ubraniu. Miał zamknięte oczy. W ręku ściskał półlitrową butelkę wódki Georgi. W jego prawym uchu był widoczny mały otwór.
– To dopiero pech – powiedział Crandall. – Tak to jest, jak człowiek znajdzie się w niewłaściwym miejscu w nieodpowiednim momencie. Wygląda na to, że przynajmniej umarł szczęśliwy. Ale to nie z jego powodu mnie wezwaliście, prawda?
– Nie, on jest tylko pretekstem. Powód jest tam.
Riley zaprowadził Crandalla z powrotem do sklepu i włączył światło. Pomieszczenie było czymś w rodzaju salonu wystawowego, na ścianach wisiały tanie metalowe półki zastawione pudełkami pełnymi kości; gdzieniegdzie widać było całe szkielety.
– Taniocha – powiedział Crandall, rozejrzawszy się. – Niewiele mógłby na tym zarobić.
– Dopiero rozkręcał interes – stwierdził Riley, przechodząc do drugiego pomieszczenia. Wskazał mały szkielet i roztrzaskaną skrzynię. – Co pan na to?
Simon ukląkł przy szczątkach i wyciągnął spośród nich kartkę z napisem „Siuks Nakoda, ok. 1874". Następnie wyjął lupę i przyjrzał się kilku kościom.
– No, to już coś. Towar wyższej klasy. Wygląda na swoje lata, ale będę musiał go jeszcze komuś pokazać, by stwierdzić, czy to naprawdę Indianin. Skąd to się tu wzięło?
Riley opowiedział Crandallowi o zaplanowanej na ten wieczór transakcji i nieudanej zasadzce. Simon wysłuchał go w skupieniu.
– Sprawdzaliście tego typa w komputerze?
– Tak – odparł Riley – ale to ślepa uliczka. Kiedyś dostał nadzór kuratora za posiadanie narkotyków, ale od tej pory był czysty. Adres z prawa jazdy jest fałszywy. Jeden z moich ludzi uważa, że facet ma afrykańskie, być może kenijskie, nazwisko.
Słowa Rileya zaintrygowały Simona. Ostatnimi czasy interesowało go wszystko, co miało związek z Afrykańczykami i małymi szkieletami.
– Ma pan ten dokument?
Riley podał mu portfel, z którego zdjęto już odciski palców. Kiedy Crandall otworzył go, ze środka wypadł mały kawałek papieru. Simon złapał go w powietrzu. Kiedy zobaczył wypisane na nim nazwisko, opadła mu szczęka.
– O cholera! – powiedział. – Przecież ja go znam!
Czekanie było dla Brada Hawkinsa prawdziwą męczarnią. Chodził nerwowo po pustym domu, trawiony niepokojem, rozmyślając z bólem o swoim synu. Od czasu do czasu zatrzymywał się i patrzył na telefon, jakby spojrzeniem chciał zmusić aparat, by zadzwonił. O trzeciej nad ranem Brad wreszcie uznał, że ma dosyć. Wziął torbę i pojechał do Brittena.
Szkopuł w tym, że nie miał żadnego planu. Podejrzewał, że Britten wykorzystuje każdą chwilę na próby oczarowania Morgan; jeśli to mu się nie powiedzie, ucieknie się do gróźb i szantażu, byle tylko ją zdobyć. Brad był pewien, że wysiłki tego palanta spełzną na niczym, ale nie w tym rzecz. Musiał coś zrobić, by powstrzymać Brittena i Morrisona, i uratować Mikeya. Ale co? Nie mógł wpaść do środka ze strzelbą w rękach i oczekiwać, że się poddadzą. Nie zdziwiłby się, gdyby ci dwaj byli uzbrojeni w pistolety. Prawdziwe.
Jak do tego doszło? – zadręczał się. Spokojnie prowadził swoją praktykę na przedmieściach, wychowywał syna, kiedy nagle jego życie zmieniło się w koszmar. Zawsze chciał tylko zajmować się pacjentami, patrzeć, jak rośnie Michael, i może od czasu do czasu popływać pod żaglami. To chyba nie tak wiele? Potem ku swojemu zaskoczeniu – i zadowoleniu – zakochał się. Ale co z tego, skoro teraz miał przeciwko sobie morderców i porywaczy?
A wszystko to w jakiś przewrotny sposób wiązało się z zarządzaniem ochroną zdrowia. Mimo gorzkich słów skierowanych do Morgan przy ich pierwszym spotkaniu w zasadzie nie miał nic przeciwko systemowi finansowania ochrony zdrowia jako takiemu. Problem polegał na tym, że szara rzeczywistość mijała się z jego marzeniami. Cóż, pewnie było nieuniknione, że zarządzanie ochroną zdrowia w końcu sprowadza się do zarządzania finansami. Ubezpieczenia zdrowotne były wielkim biznesem, ale nikt już chyba nie sądził, że system ten może być odpowiedzią na potrzeby zdrowotne ludności.
Dawniej dofinansowywaniem służby zdrowia zajmowały się półcharytatywne organizacje, które starając się wyjść na swoje, miały na względzie przede wszystkim dobro pacjentów. Teraz, kiedy firmy ubezpieczeniowe były potężnymi korporacjami publicznymi, najważniejsze stały się dla nich pieniądze. Chodziło nie tyle o same zyski, co o bezpardonowe dążenie do ich osiągnięcia: jeśli jakaś kuracja nie znajdowała korzystnego odbicia w podsumowaniu kwartalnym, rezygnowano z jej finansowania, nie zważając na pacjentów. To nieuchronnie prowadziło do nadużyć. Pieniądze były przynętą, która wabiła rekiny takie jak Britten czy Morrison.
Brad skręcał właśnie w ulicę, przy której stał dom Brittena, gdy nagle włączył się pager. Jezu, ależ z niego idiota! Może jeszcze wynajmie orkiestrę dętą, by oznajmić swoje przybycie? Był pewien, że ten cholerny terkot niesie się po całej ulicy. Brad wcisnął guzik i spojrzał na wyświetlacz. Spodziewał się zobaczyć numer swojej poczty głosowej; jednak rząd cyfr poprzedzony był kierunkowym Manhattanu. Po chwili Brad zorientował się, że to numer Crandalla.
Po kiego licha Simon dzwoni do niego o tej porze? Brad szybko zjechał na pobocze, zgasił światła i wystukał numer na klawiaturze telefonu samochodowego.
– Simon? Co…
– Przepraszam, że zawracam ci głowę, Bradford, ale to pilne.
– Simon, mam masę, kłopotów. Co jest? Crandall wyczuł napięcie w głosie przyjaciela.
– Może najpierw ty powiedz, co się z tobą dzieje.
Brad miał na głowie wiele zmartwień i choć ufał Simonowi, wolał nie… nagle uświadomił sobie, że popada w obłęd. Właściwie czemu nie mógłby zwierzyć się przyjacielowi ze swoich obaw? Brad wziął głęboki oddech i zaczął opowieść.
Kiedy skończył, było mu nieco lżej.
– Simon, jesteś tam jeszcze? – spytał.
– Boże przenajświętszy, ty to masz kłopoty. Dzwoniłeś już na policję?
– Nie i wolałbym tego nie robić – powiedział Brad – przynajmniej na razie. Myślę, że tym ludziom zależy przede wszystkim na moim milczeniu. Jeśli przekonam ich, że będę trzymał język za zębami, może oddadzą mi syna.
– A co z Morgan?
– Jeszcze nie mam pomysłu – powiedział Brad. – Cholernie się o nią martwię, ale myślę, że sobie poradzi. No a teraz ty powiedz, czemu chciałeś ze mną rozmawiać?
Crandall od razu przeszedł do rzeczy. Właśnie wrócił z miejsca zbrodni, gdzie policja znalazła szkielet indiańskiego dziecka. Obok leżał portfel, z którego wypadł kawałek kartki z nazwiskiem Brada. Simon podał rysopis mężczyzny, który wymknął się z policyjnej zasadzki.