ROZDZIAŁ 6
Z uwagi na spotkanie z Bradem Morgan dziękowała losowi, że tego dnia ubrała się tak, jak się ubrała. Rano przewodniczyła zebraniu personelu AmeriCare i w związku z tym postanowiła wyglądać jak kobieta sukcesu: włożyła ciemnoszary dwurzędowy kostium. Choć nie był to odpowiedni strój na podwieczorek, powiedziała sobie, że przecież nie idzie na randkę.
Miała mieszane uczucia co do tego spotkania. Brad pokazał już, że potrafi być i czarujący, i irytujący. Jednak w głębi duszy Morgan musiała przyznać, że nie miałaby nic przeciwko temu, by zaprosił ją na randkę. Właściwie nie była pewna, jak by zareagowała. Wielu kobietom mógł się spodobać jego młodzieńczy wdzięk, ale ona wolała bardziej doświadczonych mężczyzn. I choć nie można mu było zarzucić braku profesjonalizmu, jego wygłupy z rybkami wydały jej się infantylne, no i nie wiedziała, co sądzić o piśmie dla nudystów, które trzymał w swoim gabinecie.
Poza tym Brad chyba żywi uprzedzenia do ludzi pracujących w systemie ubezpieczeń zdrowotnych. O miejscu pracy Morgan wyrażał się z jednoznaczną wrogością. Im więcej o tym myślała, tym większego nabierała przekonania, że gdyby zdecydowali się być razem, czekałoby ich wiele trudnych chwil.
Spóźniła się na spotkanie. Radisson nie był daleko, ale korki na drogach sprawiły, że na miejsce dotarła dopiero o wpół do szóstej. Zostawiwszy nissana na parkingu, wbiegła do holu budynku i wjechała ruchomymi schodami na piętro, gdzie mieścił się bar.
Brad czekał na nią w środku. Swobodnie ubrany, miał na sobie blezer, narzucony na rozpiętą pod szyją koszulę. Jego ogorzała cera i mocno zarysowana szczęka świadczyły o tym, że spędza wiele czasu na świeżym powietrzu. Kiedy wstał na jej powitanie, Morgan zauważyła, że jest od niej nieco wyższy.
– Cieszę się, że mogłaś przyjść. Napijesz się czegoś?
– Co zamówiłeś dla siebie? – spytała.
– Mrożoną herbatę.
– Może być.
Brad skinął ręką na kelnerkę, wskazał swoją prawie pustą szklankę i uniósł dwa palce. Następnie usiadł, a Morgan zajęła miejsce naprzeciw niego. Pianista grał stary utwór Franka Sinatry.
– Pracujesz niedaleko stąd, prawda? – zagaił Brad.
– Kilkaset metrów. Dziesięć minut drogi, kiedy nie ma korków. Zanim przejdziemy do rzeczy, doktorze Hawkins…
– Brad.
– Brad. – Uśmiechnęła się. – Chciałabym przeprosić za to, co mówiłam w twoim gabinecie. Cóż, widać jestem z natury podejrzliwa wobec żonatych mężczyzn.
– Przykre doświadczenia?
– Można tak powiedzieć. Sparzyłam się tyle razy, że wolałabym o tym nie pamiętać. Nie wiem, co takiego dzieje się z mężczyznami po ślubie, że zaczynają ich pociągać samotne kobiety.
– Nigdy nie wyszłaś za mąż?
– Raz niewiele brakowało – powiedziała. – Wtedy mieszkałam w mieście. Pewnie było to jednym z powodów, dla których przeprowadziłam się tutaj.
Kelnerka przyniosła zamówione napoje. Brad pociągnął duży łyk herbaty.
– A jakie były inne powody?
– Właściwie sama nie wiem. Widzisz, tam prowadziłam prywatną praktykę…
– Poważnie? – przerwał jej. – Jak można zrezygnować z czegoś takiego? Po co ktoś tak inteligentny jak ty miałby się marnować w firmie ubezpieczeniowej?
Morgan podniosła wzrok znad szklanki i spojrzała na niego ze złością. Właśnie takie złośliwe, krzywdzące uwagi najbardziej j ą wkurzały. Mimo to postanowiła zachować spokój.
– Po pierwsze, w grupie byłam na samym dole piramidy, pracowałam szesnaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu.
– W jakiej grupie?
– Na East Side, z siedzibą na Uniwersytecie Cornella – powiedziała. -Po tym jak skończyłam staż w szpitalu Beth Israel, tak bardzo chciałam otworzyć własną praktykę, że od razu do nich dołączyłam. Grupa składała się z sześciu dość szeroko znanych osób i pochlebiało mi to, że zwrócili się do mnie z propozycją. Większość z nich jednak była starsza ode mnie. Dlatego harowałam jak wół.
– Musiało ci być ciężko.
– Szczerze mówiąc, nie chodziło tylko o godziny pracy – powiedziała. -Z takiego czy innego powodu do praktyki trafiało dużo poważnie chorych dzieci, w tym wiele prosto z onkologii. Kilkoro z nich zmarło, wszystkie na moich oczach. Trochę to mną wstrząsnęło. Straciłam pewność siebie. Potem związałam się z pewnym mężczyzną i… no cóż, po długich rozmyślaniach nad własnym życiem uznałam, że muszę nieco ochłonąć. – Przypatrywała mu się podejrzliwie. – Dlaczego się uśmiechasz?
– Miło jest wiedzieć, że jednak znam się na ludziach – powiedział. – Od razu miałem wrażenie, że mogłabyś się nadawać na prawdziwego lekarza. Morgan w obronnym geście skrzyżowała ręce na piersi.
– Ja jestem prawdziwym lekarzem. Czemu właściwie tak bardzo nienawidzisz firm ubezpieczeniowych?
– To nie moja wina, tylko ich – powiedział, spokojnie sącząc herbatę. Ludzie, którzy zarządzają takimi firmami jak twoja, myślą, że wszystko d się zredukować do ekonomii. Które koszty można by ograniczyć, które wnioski odrzucić, ile papierów do wypełnienia wcisnąć pacjentom do gardła, żeby wreszcie machnęli ręką i zrezygnowali z takiego czy innego zabiegu. I to mai być ułatwianie dostępu do ochrony zdrowia? |
– Przykro mi, że miałeś przykre doświadczenia, ale co to ma wspólnego ze mną?
– Pewnie nic. Jednak jesteś od zarządzania, a nie wydaje mi się, żeby ludziom takim jak ty działa się krzywda. I to nie my, lekarze, cierpimy najbardziej.
Weź na przykład twoją siostrę. Chciałbym jej zrobić kilka bardzo specjalistycznych analiz krwi, ale zgadnij, kto nie chce za nie zapłacić? AmeriCare. Twierdzą, że użyteczność tych zabiegów nie została przekonująco udowodniona, więc nie wyrażają zgody na ich przeprowadzenie. I to ma być ochrona zdrowia? A gdyby od jednej z tych analiz zależało jej życie? Czy wtedy opłaciłoby się j ą przeprowadzić? Jak już mówiłem, w ostatecznym rozrachunku to pacjenci wychodzą na tym najgorzej. Morgan lekko klasnęła w dłonie.
– Kierują tobą bardzo szlachetne odczucia, ale słuchając cię, mam wrażenie, że uważasz mnie za uczestnika jakiegoś gigantycznego spisku.
– Jeśli tak to zrozumiałaś – powiedział wzruszając ramionami – to przepraszam. Po prostu moje doświadczenia z firmami ubezpieczeniowymi nie są zbyt dobre. Słuchaj, Morgan, AmeriCare nie zasługuje na ciebie. Myślałaś o tym, żeby wrócić do medycyny klinicznej?
W jej oczach pojawił się smutek.
– Czasami tęsknię do mojej dawnej pracy. Dobrze się czułam wśród dzieci. Jednak kiedy sobie przypomnę ten ciągły stres i wszystkie tragedie, których byłam świadkiem, to od razu opuszcza mnie nostalgia. Zresztą, kto wie? Może kiedyś znowu tym się zajmę. A ty?
– Kocham swoją pracę – powiedział. – Na początku, kiedy tu przyjechałem, wcale tak nie było. Miałem mnóstwo spraw na głowie. Po pierwsze, Mikey był jeszcze małym dzieckiem…
– Mówisz o chłopcu ze zdjęć w twoim gabinecie? Skinął głową.
– Teraz ma osiem lat i jest z nim trochę kłopotów.
– A ta kobieta?
Miejsce uśmiechu na jego twarzy zajął wyraz głębokiego smutku.
– To moja żona, Danielle. Zginęła w idiotycznym wypadku.
– Tak mi przykro.
– Dzięki. – Odwrócił wzrok i westchnął, niepewny, czy nie za bardzo l się rozczula. – To dziwne, ale choć minęło już tyle czasu, ciągle wydaje mi l się, że zdarzyło się to niedawno. Michael miał wtedy dwa lata.
– Było ci wtedy ciężko, prawda?
– Nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo. Po śmierci żony zatrudniłem gosposię, która miała opiekować się Michaelem, a sam rzuciłem się w wir pracy. Dwudziestoczterogodzinna harówka to było to. Początkowo przyjmowałem wezwania nawet wtedy, kiedy nie musiałem, byle nie zostawać sam na sam z myślami.
– Praca, praca i jeszcze raz praca?
– No, nie całkiem – powiedział. – Wolny czas, choć mam go niewiele, spędzam z moim synem. Ostatnio bywam z nim coraz częściej… – Zawiesił głos. – Ale nie o tym chciałem z tobą rozmawiać. Ciekaw jestem, co myślisz o tych zgonach na oddziale intensywnej terapii noworodków.