– Wody płodowe są klarowne – powiedział – a szyjka wygląda na zamkniętą. To dobry znak. Lepiej, żeby pani jeszcze nie zaczynała rodzić. Na razie podłączymy kroplówkę i podamy pani antybiotyki, żeby zapobiec zakażeniu. Później weźmie pani coś na uspokojenie.
– A co potem? – spytał Richard.
– Potem – powiedział lekarz – będziemy czekać. Brad rozpoczął obchód o siódmej rano. Podszedł do łóżka Jen, obudził ją, delikatnie ściskając przez pościel jej duży palec u nogi.
– Dobrze ci się spało? – spytał. Richard chrapał donośnie na dostawionym do łóżka fotelu.
– Och, dzień dobry – powiedziała, mrugając. – Trochę. Nie jest mi zbyt wygodnie z tymi wszystkimi przewodami. No i ciągle się ze mnie leje. Ile tego we mnie jest?
– Więcej, niż się ludziom wydaje. Przez pewien czas będzie lało się trochę mniej, ale płyn bez przerwy jest wytwarzany na nowo. Powiem teraz, co cię czeka. – Usiadł na łóżku.
– Czy z dziećmi jest wszystko w porządku? – spytała.
– Jak na razie tak. Pewnie wiesz, że największe ryzyko wiąże się z przedwczesnym porodem. Wolelibyśmy, żebyś jeszcze nie zaczynała rodzić, ale czasami macica miewa swoje kaprysy. Na wszelki wypadek podaliśmy ci trochę sterydów, żeby wzmocnić płuca dzieci, gdyby jednak postanowiły jak najszybciej przyjść na świat.
– A jeśli zacznę rodzić? Czy nie ma leku, który mógłby to powstrzymać?
– Cóż, i tak, i nie. Owszem, są pewne leki, ale być może pojawią się powody, dla których wolelibyśmy ich nie stosować. Trzeba wziąć pod uwagę wiele czynników, często ujawniających się w ostatniej chwili. Mam nadzieję, że poród nie nastąpi za szybko. Gdyby to ode mnie zależało, wolałbym, żebyś urodziła najwcześniej w trzydziestym drugim tygodniu.
– Trzydziestym drugim? Przecież to za miesiąc! – Spojrzała na niego wyczekująco, ale Brad tylko skinął głową. – I do tego czasu mam leżeć w szpitalu?
– Zostaniesz tu mniej więcej dwadzieścia cztery godziny i jeśli wszystko dobrze pójdzie, przeniesiemy cię na oddział przedporodowy. Tam będziesz miała większą swobodę. Ale ponieważ nosisz bliźnięta, błony płodowe pękły, a twoje ciśnienie pozostawia wiele do życzenia, będziemy mieć cię na oku.
Jennifer próbowała ogarnąć to wszystko. W milczeniu odwróciła głowę i westchnęła.
Brad wstał.
– Wrócę tu później. Czy do tego czasu mogę coś dla ciebie zrobić?
– Tak – odparła. – Nie podłączyli mi jeszcze telefonu. Mógłby pan zadzwonić do mojej siostry i wytłumaczyć jej, o co chodzi, jak lekarz lekarzowi?
– Niezwykłe – powiedział Britten. – Wprost zachwycające. To przekracza wszelkie moje wyobrażenia.
– Ładne, nie? – powiedział. Mężczyzna uśmiechnął się.
– „Ładne" to nieodpowiednie słowo. Raczej „unikatowe". Czy wiadomo ci o istnieniu innych egzemplarzy?
– Wiem, że jeden jest w Hamburgu – odparł mężczyzna. – Też bracia syjamscy, tyle że chyba inaczej zrośnięci. Podobno coś takiego mają także w Hongkongu.
– W Hongkongu jest wszystko. Ale Hamburg…? Pewnie któryś z nazi-stów przywiózł sobie pamiątkę z obozu koncentracyjnego. To znacząco zmniejszyłoby wartość takiego egzemplarza.
– Taki okaz jest bardzo rzadki – powiedział mężczyzna. – Bezcenny. -Miał długie palce artysty i silne dłonie z wystającymi ścięgnami i schludnie przyciętymi paznokciami. Przez chwilę poprawiał coś w swoim dziele.
Szkielety bliźniąt Nieves były ustawione naprzeciw siebie, w pozycji przypominającej rzeźbę Romulusa i Remusa. Dwucentymetrowa cienka kość łączyła ich grzebienie biodrowe. Jedno z bliźniąt podnosiło kościstą rękę, by wskazać coś w oddali, a czaszka drugiego zwrócona była w tamtym kierunku, z lekko opuszczoną dolną szczęką, jakby otwierała usta. Szkielety wyglądały niesamowicie, jak żywe, choć zastygłe w bezruchu.
– Bezcenny? – zdziwił się Britten. – Nonsens. Wszystko ma swoją cenę. I coś mi mówi, że wezwałeś mnie tu, by o tym właśnie porozmawiać.
Spotkali się w stodole będącej „pracownią" mężczyzny. Britten był kolekcjonerem i od kilku lat znał go jako dostawcę. Niecałe pół roku wcześniej kupił od niego wspaniały szkielet młodej kobiety. Zazwyczaj umawiali się na neutralnym terenie, ale tego dnia mężczyzna powiedział Brittenowi, by przyjechał do niego, twierdząc, że ma coś wyjątkowego.
– Chyba za wcześnie na rozmowę o cenie – ciągnął dostawca. – Ten okaz powinien konserwować się jeszcze co najmniej miesiąc.
– Dobrze, dobrze. Będę go konserwował tak długo, jak to konieczne. Ile za niego chcesz?
– Za coś tak wartościowego nie mogę wziąć mniej niż sto tysięcy.
– Przyjechałem tu, żeby negocjować, a nie dać się zgwałcić – powiedział Britten. Po chwili dorzucił: – Daję dwadzieścia pięć. Mężczyzna z irytacją pokręcił głową.
– Drugiego takiego nie znajdzie pan na całej półkuli.
Padła kolejna propozycja, potem kontrpropozycja, aż wreszcie po kilku minutach mężczyźni dogadali się co do ceny. Potem, zadowoleni, uścisnęli sobie dłonie.
Każdy dostał to, czego chciał.
ROZDZIAŁ 7
Afryka Wschodnia, 1980
Kiedy zorientowano się, że roztocza są w konopiach indyjskich, było już za późno. Cannabis sativa odgrywała coraz większą rolę w rytuałach młodych mężczyzn. Nie zawsze tak było. Zgodnie z wieloletnią tradycją plemiona z Afryki Wschodniej oszczędnie stosowały narkotyki w swoich ceremoniach; niestety, młode pokolenie poznało uroki marihuany i koki, W okolicach Nairobi panowały korzystne warunki do uprawy konopi indyjskich, zwłaszcza pośród wzgórz, gdzie klimat był dość łagodny. Coraz więcej młodych Kenijczyków zażywało narkotyki.
Jeden z nich, wysoki, silny dziewiętnastolatek imieniem Makkede, pierwszy odnalazł kryjówkę. Znajdowała się w połowie drogi na szczyt góry, w kępie akacji, pod brezentową płachtą. Kiedy Makkede uniósł ją, w nozdrza uderzył go znajomy, stęchły zapach. Pod płachtą leżało kilka zasuszonych bel kenijskiej marihuany – cenny skarb, który albo został zgubiony, albo porzucony. W kryjówce było coś jeszcze. Pod brezentem leżały rozkładające się ludzkie zwłoki, przykryte poszarpanymi ubraniami i skrawkami schnącej skóry.
Później koledzy Makkede doszli do wniosku, że było to ciało ofiary morderstwa albo samobójcy zamieszanego w handel narkotykami. Sam Makkede nie zastanawiał się nad tym. Tak się ucieszył ze swojego znaleziska, że postanowił od razu to uczcić. Nie zważając na leżące w pobliżu zwłoki, przygotował sobie wielkiego skręta i zapalił. Po dziesięciu minutach, kiedy dołączyli do niego kumple, był już nieźle zakręcony.
Po następnych dziesięciu minutach zaczęło mu brakować powietrza. Chwyciły go duszności, a wargi przybrały makabrycznie blady odcień. Makkede, przerażony, zaczął łapczywie chwytać powietrze i szeroko otwartymi oczami patrzył błagalnie na swoich kolegów. Ci jednak nie mogli nic zrobić. Bezradnie przyglądali się, jak Makkede pada na ziemię. Z jego gardła dobył się chrapliwy bulgot. Po chwili na wargach chłopca pojawiła się różowa piana, a ręce zaczęły gwałtownie dygotać. Po kilku sekundach Makkede skonał.
Początkowo mówiło się, że chłopiec zginął w wyniku czarów albo że padł ofiarą thalu, czyli klątwy. Kiedy usunięto jego ciało i gnijące zwłoki, policja pobrała z miejsca ich odnalezienia wiele próbek, a w okolicy zaroiło się od śledczych. Minął prawie miesiąc, zanim ta zagadkowa sprawa została wyjaśniona, a nie udałoby się to, gdyby szczęśliwym trafem nie zainteresował się nią doktor Richard Fielding.
Fielding, jeden z najbardziej znanych entomologów na świecie, wziął sobie roczny urlop z Cambridge. Był ekspertem od arachnicadea, kategorii organizmów obejmującej między innymi pająki. Od dłuższego czasu podróżował po Afryce Wschodniej i badał tamtejsze pajęczaki. Był z wizytą u znajomego biologa z Uniwersytetu w Nairobi, kiedy do tamtejszego laboratorium trafiła podejrzana marihuana. Policja wysłała ekspertom naukowym z całej Kenii zawinięte w plastyk próbki odnalezionego narkotyku, licząc na to, że uda im się wyodrębnić toksyczną substancję, która spowodowała śmierć Makkede. Szczęśliwym zrządzeniem losu biolog poprosił Fieldinga o pomoc przy analizie produktu.