Mężczyzna wszedł do hermetycznie zamkniętego pomieszczenia, włożył kombinezon i wsadził zwierzę do klatki. Makak od razu zaczął rozdzierająco piszczeć, jakby spodziewał się, jaki los go czeka. Mężczyzna nakrył klatkę przezroczystą plastykową płachtą, przez którą przeciągnął rurkę nargili.
Następnie zapalił małą ilość zanieczyszczonej marihuany, zaczekał, aż zacznie się tlić i skierował prąd powietrza do rurki. Wiedział, że choć część roztoczy zginie w żarze, inne uniosą się wraz z dymem.
Mężczyzna patrzył przez gogle na wpływające do klatki białe smugi. Zgodnie z jego oczekiwaniami małpa wpadła w szał. Z wilgotniejącymi oczami, zaczęła skakać jak obłąkana między prętami klatki. Po kilku minutach stopniowo uspokajała się pod wpływem oparów marihuany. Jej powieki opadły, osunęła się bezwładnie na podłogę klatki i zaczęła leniwie bawić się swoimi genitaliami.
Przez kilka następnych minut makak onanizował się z zadowoleniem. Potem roztocza zaatakowały jego płuca. Małpa zaczęła się krztusić, a jej pysk wykrzywił się w grymasie. Przez chwilę skakała po klatce, piszcząc rozpaczliwie i szukając drogi ucieczki. W nosie miała gęsty śluz, a na pysku różową pianę. Wargi makaka przybrały szaroniebieski odcień, jego pierś unosiła się i opadała w gwałtownym rytmie. Męki zwierzęcia nie trwały długo. Po chwili osunęło się na bok i jego ślepia stanęły w słup.
Wyniki eksperymentów na innych zwierzętach były identyczne. Roztocza wywoływały gwałtowną reakcję u wszystkich kręgowców płucodysznych, zarówno młodych, jak i starych, choć najsilniej działały na ssaki naczelne. Mężczyzna co dwanaście miesięcy powtarzał czynności, które na własny użytek określał badaniem efektywności. Roztocza wciąż były równie zabójcze jak wtedy, gdy w Afryce po raz pierwszy na własne oczy zobaczył, co potrafią zrobić z człowiekiem.
Wprowadzanie roztoczy do płuc noworodków okazało się nieco większym wyzwaniem, ponieważ trzeba było zrobić to tak, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Mężczyzna przede wszystkim potrzebował skutecznego środka przenoszenia. Głowił się nad tym kilka miesięcy, by w końcu uznać, że najlepszy sprzęt przez cały ten czas miał przed oczami. Pracując w szpitalu, mężczyzna miał nieograniczony dostęp do respiratorów, wystarczyło więc tylko trochę w nich podłubać.
W respiratorach i wentylatorach było mnóstwo rurek, przez które płynął gaz. Sercem każdego urządzenia był elektrycznie sterowany tłok albo pompa mieszkowa, połączona z komputerem w celu uzyskania optymalnej skuteczności. Pompa tłoczyła wilgotne powietrze, w razie potrzeby wzbogacane w tlen. Rurki różnych rozmiarów biegły od urządzenia do pacjenta. Nimi właśnie zainteresował się mężczyzna.
Wyjął zasuszone liście z torebek herbaty i na ich miejsce wsypał zanieczyszczoną marihuanę. Następnie zwinął torebki w skręty i zakleił je z pietyzmem. Były na tyle cienkie, by zmieścić się w rurce respiratora pod dolnym filtrem. Kiedy tłoczone przez pompę powietrze uderzy w zawiniątko, roztocza wydostaną się z niego i podmuch poniesie je w stronę potencjalnej ofiary.
Pozostawało jeszcze przetestować tę technikę. Mężczyzna przeprowadził eksperyment na poddanej tracheotomii kozie. Przywiązał ją do kija, podłączył respirator i uruchomił go. Następnie odsunął się na bezpieczną odległość. Koza zdechła piętnaście minut po zaczerpnięciu pierwszego łyku zanieczyszczonego marihuaną powietrza. Mężczyzna był gotów. Nie miał wątpliwości, że opracowany przez niego sposób będzie równie skuteczny, gdy zastosuje go wobec ludzi.
Po zakończeniu eksperymentów nadeszła pora, by uczcić sukces. Mężczyzna pozbył się szczątków kozy i posprzątał pokój. Od dwudziestu lat palił trawę i nic tak nie koiło jego nerwów i nie dawało takiej przyjemności jak haust THC, tetrahydrokanabinolu. Zrobił sobie grubego skręta, zapalił i zaciągnął się głęboko. W ciągu kilku sekund cząsteczki THC zaczęły się wiązać z receptorami w podwzgórzu, w cudowny sposób modyfikując proces uwalniania dopaminy i serotoniny. Zmysły mężczyzny przeszły metamorfozę; błogo uśmiechnięty, odchylił się na oparcie fotela i uległ ogarniającej go euforii.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jego trwający od dziesiątków lat zwyczaj wypalania dwóch skrętów dziennie może przysporzyć mu kłopotów. Nie dość, że nie potrafił przyznać się przed sobą, iż jest uzależniony, to jeszcze wmawiał sobie, że zasługuje na chwilę ucieczki od stresu związanego z pracą. Pozostawało jednak faktem, że jego nałóg był niebezpieczną skazą na skądinąd silnym charakterze. Już raz narobił sobie przez to kłopotów.
ROZDZIAŁ 12
Kiedy Brad Hawkins kupował dom, wiedział, że wymaga on natychmiastowego remontu. Przez następne pięć lat tym właśnie się zajmował. Dwudziestopięcioletni dom mimo skromnych rozmiarów i równie skromnej konstrukcji, bezustannie wymagał takich czy innych napraw. Ponieważ Brad nie należał do osób towarzyskich, weekendy na ogół spędzał albo tu, albo na swojej łodzi. Tym razem jednak, po raz pierwszy od dobrych kilku lat, zaprosił do siebie gości.
W miejscowym sklepie znalazł przeceniony grill marki Weber oraz elektryczny palnik. Brad uwielbiał gotować i uznał, że pizza z grilla i świeże ryby powinny zaspokoić wymagania wszystkich gości. Poprosił sprzedawcę, by pokroił tuńczyka i makrelę na grube steki, które on sam następnie podzielił na prostokątne kostki. Pokrył je warstwą zasuszonych wodorostów, posypał ziarnem sezamowym, po czym upiekł na silnym ogniu. Następnie pokroił kostki na cienkie plasterki i podał z imbirowo-sojowym sosem na liściach sałaty. Goście byli pod wrażeniem.
– Gdzie się nauczyłeś tajników wschodniej kuchni? – spytała Morgan.
– Samo przyszło – odparł. – Nie trzeba się dużo napracować, a Michaelowi takie jedzenie odpowiada.
– Jest przepyszne, doktorze Hawkins – powiedział Nbele. – Bardzo delikatne mięso. Przypomina w smaku ryby z jeziora Turkana, w moich rodzinnych stronach.
– A gdzie to jest, Nbele? – spytała Morgan.
– We Wschodniej Afryce Równikowej. W Kenii.
– Masz tu jakąś rodzinę? – pytała dalej.
– Kuzyna. I jeszcze siostrę w Montrealu. Reszta rodziny została w Afryce.
– Gdzieś w pobliżu Wielkiego Rowu? – spytał Michael.
– Bardzo blisko – odparł Nbele. – Niewielu Amerykanów słyszało o tym miejscu.
– Wiesz, że w zeszłym roku wylądowali tam kosmici?
– Nie – powiedział Nbele. – Gdzie to wyczytałeś?
– W serwisie wiadomości o UFO na Yahoo. Jest tam dużo fajnych rzeczy.
Nbele uśmiechnął się.
– Kiedy byłem mały, widywaliśmy kosmitów na okrągło
– Naprawdę?
– Och, tak. Pojawiali się w górach, nocą. Niektórzy myśleli, że to wielkie ptaki, jak sępy. Ale inni wierzyli, że to przybysze z innego świata.
– Nbele – powiedział Brad ostrzegawczym tonem. – Mikey ci wierzy.
– Aleja mówię prawdę, doktorze. Mój lud mówi, że to bogowie, którzy odwiedzają nas od stuleci. – Otarł usta serwetką. – Chodź, Mikey. Pogramy w piłkę. Powiem ci wszystko, co wiem.
Brad patrzył w milczeniu, jak jego syn zrywa się od stołu i prowadzi Nbele do ogródka.
– Jak w historii o zaczarowanym flecie. Wystarczy, że powiesz „kosmici", i wszędzie za tobą pójdzie. Ten dzieciak czasami mnie niepokoi.
– Nie próbuj poskramiać wyobraźni Mikeya, Brad. Nie ma w jego zachowaniu niczego niezwykłego. Dzieci w takim wieku są z natury ciekawe wszystkiego.
– Słowa godne pediatry. A propos, masz jakieś nowe pomysły w związku ze śmiercią noworodków i twoim pracodawcą?
Morgan z pewnymi oporami powiedziała mu, co wynikało z przeprowadzonej przez nią analizy sytuacji finansowej firmy: że choć AmeriCare rzeczywiście mogła dzięki śmierci ciężko chorych noworodków zaoszczędzić pewną sumę pieniędzy, to bladła ona w porównaniu z tym, co firma zyskiwała na wzroście liczby aborcji.
– Znasz doktora Schuberta? – spytała.
– Jasne, znam Arniego – odparł. – Typ samotnika, ale ciężko pracuje.