Литмир - Электронная Библиотека

Brad, atrakcyjny, inteligentny mężczyzna, przed którym rysowały się wspaniałe perspektywy, uważany był przez pielęgniarki za niezłą partię. Miał jedną wadę – do wszystkich odnosił się chłodno, z dystansem. Niektóre z dziewczyn uważały to za zwykłą zarozumiałość, ale Meg widziała w tym ból człowieka, który utracił kogoś, kogo naprawdę kochał. Znała Brada od kilku lat. Czasami, kiedy opowiadała mu o swojej rodzinie, z jego oczu wyzierał bezdenny smutek.

Ta bezbronność bardzo ujmowała Meg i między innymi z jej powodu próbowała go zdobyć. Była kobietą ambitną, świadomą swoich celów, a do tego bardzo atrakcyjną, i choć kilka razy towarzysko spotkała się z Bradem, jak dotąd nie udało jej się przełamać postawionych przezeń barier. Co nie zniechęcało Meg do dalszych prób.

– Słyszałeś o tym dziecku z North Shore? – spytała.

– Jakim dziecku?

– Noworodku, który zmarł w podobnych okolicznościach jak pozostałe dzieci.

– Kiedy to się stało?

– Wczoraj wieczorem – odparła. – Wcześniak, miał cztery tygodnie. Jego stan zaczął się poprawiać, kiedy nagle nastąpiła niewyjaśniona niewydolność naczyniowo-oddechowa. Powiedziała mi o tym koleżanka, która tam pracuje.

– Mam nadzieję, że to nie jest początek jakiejś dziwnej epidemii – powiedział Brad. – Wiesz, rzuciłem okiem na preparaty z sekcji małej Strickland i coś mi mówi, że wywiązało się u niej jakieś zatrucie, a może alergia.

– Dlaczego?

– Bo w jednym z preparatów zobaczyłem coś, co mogłoby na to wskazywać. – Zawiesił głos. – Wiesz, Meg, to, czego szukamy, to wspólny mianownik.

– Jak jakieś urządzenie, na przykład kroplówka?

– No właśnie – przytaknął. – Coś nieoczekiwanego, zwyczajnego, coś, co było używane we wszystkich przypadkach. Coś… – Urwał w pół zdania, z szeroko otwartymi ustami, i wbił wzrok w twarz Meg.

Przeraził ją cień, który przemknął mu przez twarz.

– Co się stało? – spytała.

– Ubezpieczenie zdrowotne – powiedział powoli. – Gdzie ten mały był ubezpieczony?

Następnego ranka krótki artykuł o kolejnym niewyjaśnionym zgonie noworodka pojawił się na piątej stronie „Newsday". Po przeczytaniu go Jennifer przeszedł dreszcz. Autor wspominał o czterech wcześniejszych przypadkach i wymijających oświadczeniach dyrekcji szpitala, rozważał możliwe przyczyny takiego splotu okoliczności i zastanawiał się, czy na pięciu ofiarach się skończy. I to właśnie j ą przerażało.

– Jak leci, Jen?

Uniósłszy głowę., zobaczyła Sarah Berków, uśmiechającą się do niej z otwartych drzwi. Obydwie rodziły tego samego dnia i leżały w tym samym pokoju aż do poprzedniego dnia, kiedy to Sarah została wypisana. Jednak jej dziecko wciąż pozostawało na oddziale intensywnej terapii ze względu na zaburzenia w oddychaniu.

Jennifer wskazała ręką gazetę.

– Czytałaś?

Sarah skinęła głową.

– Straszne, co?

– Straszną to za mało powiedziane. Gdybym wiedziała, że sąjakieś problemy…

– Wiem, ale przecież dziennikarze zawsze przesadzają, więc może… -Zawiesiła głos. – Przecież ten szpital ma dobrą opinię. W każdym razie przyszłam zobaczyć, co u Ellen, i na razie wszystko wydaje się w porządku. Pomyślałam, że przy okazji zajrzę do ciebie.

– Dzięki, Sarah. Fizycznie czuję się dobrze, ale emocjonalnie to zupełnie inna historia. Szczerze mówiąc, boję się o Benjamina.

– Cóż, możemy się pocieszać, że nie jesteśmy same – powiedziała Sarah.

Po jej wyjściu Jennifer szybko wstała, włożyła szlafrok i poszła na oddział intensywnej terapii. Była wściekła i ogarniało ją poczucie bezsilności. Dlaczego nikt nie powiedział jej o tym, co autor artykułu nazwał „zagadką Szpitala Uniwersyteckiego"? Gdyby wiedziała o tej sprawie, może wybrałaby innego lekarza i inny szpital. Pewnie nie miałoby to większego znaczenia, ale przynajmniej mogłaby żywić złudzenia, że choć w części panuje nad sytuacją.

Stan jej córeczki, Courtney, poprawiał się z godziny na godzinę. Oddychała bardzo dobrze jak na noworodka jej budowy, przyjmowała niewielkie ilości pokarmu i miała tylko lekką żółtaczkę. Pediatra powiedział, że są duże szansę na szybkie wyzdrowienie.

Z synkiem Jennifer, Benjaminem, było zupełnie inaczej. Leżał w inkubatorze numer 104, na środku oddziału. Wydawał się taki kruchy… Biała opaska przesłaniała mu wrażliwe oczka, a z materaca, na którym leżał, biła niebieska poświata. Z góry padał na niego blask podgrzewacza Air Shields, a oscylujący wentylator SensorMedics wtłaczał wilgotne powietrze do rurki dotchawiczej. Dziecko się nie ruszało. Było podłączone do dwóch kroplówek, zbiornika na mocz i wszelkiego rodzaju monitorów. Kable czujnikowe rozchodziły się we wszystkie strony. Wśród całego tego oprzyrządowania Benjamin wyglądał jak obiekt jakiegoś eksperymentu, w którym więcej było elektroniki niż ciała.

Nikt nie powiedział Jennifer, czyjej syn będzie żył, a ona o to nie pytała. Właściwie nie chciała tego wiedzieć. Okrutne statystyki wskazywały, że dziecko urodzone dziesięć tygodni przed terminem, o bardzo niskiej masie urodzeniowej i z rozległą posocznicą miało w najlepszym razie pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. Choć Ben pozostawał pod stałą opieką lekarską, okoliczności sprzysięgły się przeciw niemu. Jenifer mogła tylko czekać i modlić się.

I to właśnie robiła. Nigdy nie należała do osób szczególnie religijnych, ale w tej sytuacji gotowa była zrobić wszystko, co mogłoby pomóc jej dziecku. Wsunęła palec w drobną, nieruchomą dłoń Bena i pomyślała, że skoro nie może wziąć go w ramiona, to przynajmniej taki kontakt fizyczny doda sił, jeśli nie jemu, to jej.

Modliła się do Boga i do Jezusa. Do Buddy i do Wielkiego Ducha. Modliła się o siłę woli dla siebie, o cud i o fachowy personel. Z największą jednak żarliwością błagała o jakikolwiek znak. W głębi duszy traciła nadzieję i nie wiedziała, jak długo jeszcze wytrzyma bez wsparcia.

ROZDZIAŁ 10

Kilka dni po pierwszym spotkaniu z doktorem Crandallem detektyw Riley przekazał mu telefonicznie prośbę asystenta lekarza sądowego o przyjazd na miejsce zbrodni w celu oględzin zwłok. Jako oficjalny konsultant Biura Medycyny Sądowej i policji nowojorskiej Crandall, uznany entomolog i specjalista od kości, często był wzywany w charakterze eksperta.

Wszystkie niezbędne rzeczy trzymał w walizce, którą przechowywał w swoim gabinecie. Oprócz lupy i rękawic z lateksu była tam odzież ochronna, narzędzia chirurgiczne, mały pędzel, różne aspiratory owadów i zestaw składanych siatek. Kiedy przyjechał Riley, wszystko było już gotowe. Idąc w stronę nieoznakowanego samochodu policyjnego, Crandall spytał detektywa, dokąd pojadą.

– Na Staten Island – odparł Riley. – Niedaleko Great Kills. Istnieje podejrzenie, że to zwłoki córki Sala De Paolo, i trzeba ustalić czas zgonu.

– Tego z mafii?

– Zgadza się. Dziewiętnastoletnia dziewczyna zaginęła przed dziesięcioma dniami. Czytał pan o tym? Crandall pokręcił głową.

– Nie interesują mnie kroniki kryminalne.

– Chodzą słuchy, że chłopcy De Paolo próbują wkręcić się do handlu kośćmi. Można na tym nieźle zarobić. Dlatego przydzielono mnie do tej sprawy. Jeśli okaże się, że to ciało małej De Paolo, niektórzy mogą uznać to zabójstwo za wynik wewnętrznych porachunków. – Zawiesił głos. – Niech mi pan coś powie, doktorze. Czemu właściwie zajął się pan entomologią sądową?

– Chyba z ciekawości zawodowej. Co pan wie o tym, co robię?

– Niewiele – przyznał Riley. – Zajmuję się tą sprawą dopiero od miesiąca.

– No to czeka pana tradycyjny dziesięciominutowy wykład dla początkujących. Istnieje kilka metod określania czasu zgonu. Pierwsza, histologiczna, opiera się na analizie próbek tkanki. Stosuje się też metody chemiczną i bakteriologiczną. W normalnych okolicznościach każdy dobry lekarz sądowy może ustalić czas zgonu przy wykorzystaniu wyłącznie tych trzech technik. Jednak zdarza się, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z ciałem, które leżało na dworze, poddane działaniu wysokiej temperatury, że trzeba uciec się do metody botanicznej albo zoologicznej. Ta ostatnia to moja działka.

25
{"b":"107088","o":1}