O czwartej rano zadzwonił domofon. Schubert wstał i osobiście otworzył drzwi. Nie powiedziano mu, kto przyjdzie. Mężczyzna, z którym rozmawiał przez telefon, mówił z nieznanym mu cudzoziemskim akcentem. Jednak Schubert nie spodziewał się wysokiego chudego Murzyna. Twarz mężczyzny wydawała się nieco koścista i zwiędła, ale z całej jego postaci biła jakaś trudno uchwytna moc. Schubert wpatrywał się w niego w milczeniu.
– Pan jesteś doktor Schubert? – spytał wreszcie mężczyzna.
– Tak, a pan?
– Mam coś dla pana. – Podał Schubertowi litrowy słój z czymś, co wyglądało na prochy. – Niech pana głowa nie boli, nikt się nie pozna, że nie są ludzkie. Zdaje się, że pan też ma coś dla mnie?
Schubert skinął głową i wziął słój.
– Proszę za mną. – Zaprowadził swojego gościa do pokoju badań, omijając salę pooperacyjną, w której była pani Ryan i jego asystentka. To, po co przyszedł mężczyzna, leżało na stole zabiegowni. Murzyn odwinął koc i spojrzał na twarz martwej dziewczynki. Na jego obliczu pojawił się szeroki uśmiech, odsłaniając błyszczące białe zęby.
– Wspaniałe – powiedział z nieskrywaną radością. – Jeszcze nigdy takiego nie widziałem.
Schubert zdenerwował się.
– Weź to stąd w cholerę!
Mężczyzna skrupulatnie zawinął dziecko w koc, wsunął je pod pachę i bez słowa wyszedł z gabinetu. Czekało go mnóstwo pracy. Oprócz spreparowania okazu miał także przygotować kolejną partię roztoczy. No cóż, w końcu właśnie za to mu tak dobrze płacili.
Jennifer wyglądała tak, jakby była na krawędzi załamania psychicznego. Choć personel szpitala pilnował, by od czasu do czasu ucinała sobie krótkie drzemki, od wielu dni nikt nie widział jej pogrążonej we śnie. Snuła się po korytarzach jak w letargu, patrząc zapadniętymi, zamglonymi oczami prosto przed siebie.
Personel oddziału intensywnej terapii zazwyczaj ciepło przyjmował świeżo upieczonych rodziców, do jego obowiązków należała wszak opieka nad całą rodziną. Szkopuł w tym, że Hartmanowie nie byli jedynymi ludźmi odwiedzającymi swoje dzieci. Niektórzy z pozostałych gości zaczęli skarżyć się na dziwnie wyglądającą kobietę kręcącą się po oddziale. W końcu doktor Harrington wyprowadził Jennifer na korytarz.
– To poważna sprawa, Jennifer – powiedział. – Tak naprawdę nie obchodzi mnie, co mówią inni. Z drugiej strony wyglądasz, jakbyś padała z nóg…
– Ja…
– Daj mi dokończyć – ciągnął. – Wszyscy martwimy się o ciebie, ale musimy mieć na uwadze dobro przebywających tu dzieci. Gdybyś się potknęła czy wywróciła inkubator, nikt ci tego nie wybaczy. Sama nie potrafiłabyś sobie tego wybaczyć.
– Nie upadnę.
– Pewnie nie, ale czy możesz podejmować takie ryzyko? Bo my nie. Słuchaj, rozmawiałem już z twoim mężem i on zgodził się ze mną. Przepraszam, że jestem tak stanowczy, ale musisz trochę odpocząć. Dlatego poleciłem pielęgniarkom, by nie wpuszczały cię tu przed jedenastą. A ja sugeruję, abyś poszła na noc do domu.
– Pan nic nie rozumie – nie ustępowała Jennifer.
– Może i nie, ale będzie tak, jak powiedziałem. A teraz idź już. Twój synek ma się coraz lepiej, a pielęgniarki nie spuszczają go z oczu.
Jennifer spojrzała z rozpaczą w stronę inkubatora Benjamina, po czym pokręciła głową i wcisnęła guzik przywołujący windę. Zjechała do szpitalnego holu i powlokła się w stronę wygodnych foteli pod salą przyjęć. Zwaliła się ciężko na jeden z nich i westchnęła. Spojrzała na zegar, ciekawa, jak szybko będzie jej mijał czas. Nie śmiała zamknąć oczu, ale była tak zmęczona, że wkrótce powieki same stały się potwornie ciężkie. Nie minęło kilka sekund, a już spała twardym snem.
Po kilku godzinach technik została wezwana od obsługi respiratora. Przywieziono jeden z niedawno naprawionych wentylatorów i można go było na nowo zainstalować. Z oddziału intensywnej terapii noworodków przyszła prośba o udzielenie pomocy jednemu z dzieci. Technik była tym zaskoczona; przecież tak czy inaczej miała o dziesiątej przyjść do Benjamina Hartmana. Nieważne, pomyślała. Skoro urządzenie zostało naprawione, to nie ma problemu.
Tymczasem w holu Jennifer zerwała się ze snu. Nie chciała w ogóle zasypiać. Zamrugała, podniosła się i spojrzała na zegar. Dziesiąta piętnaście. Nagle opadły ją złe przeczucia. Pomyślała o swoim synu. Benjamin!
Coś było nie w porządku; czuła to. Dlaczego dała się nakłonić do odpoczynku? Śmiertelnie przerażona, podbiegła do windy. Raz za razem gorączkowo wciskała guzik ze strzałką skierowaną w górę. Minęła aż minuta, zanim drzwi kabiny się otworzyły, a następne sześćdziesiąt sekund upłynęło, zanim rozgorączkowana kobieta dotarła na oddział intensywnej terapii. Kiedy wpadła w drzwi, zobaczyła grupę ludzi zgromadzonych wokół inkubatora Benjamina. Pielęgniarka robiła dziecku masaż serca.
Krzyk, zbolały krzyk cierpienia wezbrał w piersi Jennifer, zanim dostrzegła, co się dzieje. Jedna z pielęgniarek podbiegła do niej, przytrzymała i próbowała wyprowadzić z sali. Ale choć Jennifer miała nogi jak z ołowiu, usiłowała się wyrwać i podbiec do inkubatora, w którym leżało nieruchome, poszarzałe ciało Benjamina.
ROZDZIAŁ 14
Czterdzieści pięć kilometrów na wschód od Szpitala Uniwersyteckiego pod wielkim czarnym kotłem palił się ogień. Oderwało się już wystarczająco dużo skóry, by ciało dziecka z anencefalią opadło na dno. Mężczyzna zamieszał wywar dużym drewnianym wiosłem i szkielet wypłynął na powierzchnię; tu kawałki gąbczastej skóry i tkanki odczepiły się od kości i podryfowały do krawędzi kotła. Mężczyzna wygarnął je wraz z nagromadzonym tłuszczem. Wygotowaną skórę i tłuste ochłapy wrzucił do wiadra, które następnie wyniósł na zewnątrz.
Poszedł z nim sto metrów w głąb lasu, gdzie znajdowała się jama. Na dźwięk kroków mężczyzny z ziemi poderwało się stado wron, które kracząc i skrzecząc, obsiadły gałęzie pobliskich drzew. Kiedy wylał odpady do jamy i zniknął, ptaki natychmiast rzuciły się w dół, walcząc zażarcie o najsmakowitsze kąski.
Kiedy gotowanie zostało zakończone, mężczyzna zgasił ogień i wyjął lśniący szkielet. Przez następne kilka godzin suszył go nad papierowymi serwetkami, od czasu do czasu zmieniając je i obracając kości, by szybciej schły.
Niezwykły okaz zaintrygował go. Przed gotowaniem najbardziej charakterystyczną cechę głowy stanowiły wyłupiaste oczy, podobne do żabich. Teraz jednak została tylko połowa czaszki; małe wyrostki sutkowate, spłaszczona potylica, pełna szczęka dolna oraz zniekształcona szczęka górna.
Kiedy szkielet był już całkowicie suchy, przyszła pora na chrząszcze.
Biorąc do ręki skrzynkę, w której były przechowywane, mężczyzna czuł, jak się ruszają. Wiedziały, co je czeka. Polakierowany pojemnik wibrował w szaleńczym rytmie. Kiedy mężczyzna wreszcie podniósł wieczko, chrząszcze wyrwały się ze swojego więzienia.
Węch wskazał im drogę. Setki małych, stłoczonych stworzeń wyglądały jak wielki kleks o falujących krawędziach. Nagle cała ich masa runęła naprzód, przetaczając się przez stalowy blat. Kiedy tylko owady dotarły do szkieletu, ruszyły w górę, przemykając po nagich kościach w poszukiwaniu ścięgien i chrząstek.
Podczas gdy chrząszcze jadły, mężczyzna poszedł do drugiego pokoju. Miał za sobą długi, pracowity dzień i był przekonany, że zasłużył na nagrodę. Zagłębiając się w fotelu, wyjął swój zapas marihuany i zapalił skręta. Wciągnąwszy do płuc pierwszy haust dymu, zamknął oczy i poczuł się szczęśliwy.
Obiecał doktorowi Brittenowi, że dostarczy okaz przed północą. Niecałą godzinę później, porządnie nabuzowany, wrócił do swojej pracowni. Chrząszcze zrobiły, co do nich należało, pozostawiając lśniący, nieskazitelnie czysty szkielet. Mężczyzna zwabił je z powrotem do skrzynki za pomocą kawałka świeżego mięsa. Następnie schował szkielet do małej, wyłożonej filcem trumny.
Chwiejąc się nieco, zaniósł ją do furgonetki i ułożył na podłodze przy tylnych drzwiach. Siadł za kierownicą, wcisnął gaz i ruszył nieuczęszczaną polną drogą w stronę autostrady. W nocy widział dość słabo, więc przez cały czas mrużył zaczerwienione oczy. Kiedy zjechał na Expressway, włączył radio i przy wtórze jazzu zaczął nucić dziecięce piosenki. Mimo że był naćpany, zachował dość przytomności umysłu, by nie przekraczać prędkości stu kilometrów na godzinę.