Литмир - Электронная Библиотека

Jechał prawym pasem. Długa, prosta jezdnia autostrady uśpiła jego i tak osłabioną czujność. Kiedy mijał zjazd numer pięćdziesiąt osiem, jego oczom ukazał się strumień samochodów, co zmusiło go do skrętu w lewo. Nie był na to przygotowany. Wcisnął pedał gazu, ale zrobił to za późno.

Wpadł na samochód jadący przed nim. Choć zderzenie nie było silne, wystarczyło, by furgonetka skręciła z piskiem opon. Na szczęście, nie uderzył w nią żaden z nadjeżdżających samochodów. Wóz obrócił się o trzysta sześćdziesiąt stopni, po czym zjechał tyłem z prawego pobocza, zatrzymując się na słupku.

Tylne drzwi otworzyły się na oścież i mała trumna wystrzeliła w powietrze. Kierowca furgonetki, choć wciąż nieco otępiały, szybko zebrał myśli. Samochód, z którym się zderzył, zjeżdżał na pobocze sto metrów dalej; obok niego pojawiło się kilka innych. Mężczyzna nie mógł wpaść w ręce policji. Już raz miał kłopoty z powodu narkotyków. Bez wahania wcisnął gaz do dechy i pomknął autostradą przed siebie, pozostawiając za sobą wirujący kłąb kurzu i małą trumnę.

To wszystko działo się w błyskawicznym tempie; świadkowie wypadku przede wszystkim byli zadowoleni, że nic im się nie stało. Nikt nie zapisał numeru rejestracyjnego furgonetki. Nikt też nie zauważył wyłożonej filcem trumny. Dopiero godzinę później policjant dosłownie wpadł na małą skrzynkę.

W żółtym świetle latarki podrapane, zbite gwoździami deski wyglądały na nieuszkodzone, ale trumna była otwarta. Policjant powoli omiótł promieniem światła mały biały szkielet, który wypadł na ziemię. Na pierwszy rzut oka wydawało mu się, że to szczątki małpy. Kiedy jednak pochylił się i obejrzał znalezisko dokładniej, nabrał przekonania, że to szkielet ludzki. Gdy policjant wreszcie się wyprostował, ręce dygotały mu jak w febrze.

Skontaktował się z posterunkiem i opisał to, co zobaczył. Nakazano mu wszystko zapakować i przywieźć. Policjant wykonał polecenie, pamiętając o tym, by wcześniej włożyć rękawice z lateksu. Kiedy zostawił swoje znalezisko na posterunku numer cztery, była północ. Niepewny, co z tym fantem zrobić, dyżurny sierżant zadzwonił do lekarza sądowego.

Następnego dnia wczesnym rankiem przyjechał jeden z wyższych rangą śledczych z Biura Medycyny Sądowej hrabstwa Suffolk. Dokładnie obejrzał kości. Doszedł do wniosku, że to szkielet człowieka, prawdopodobnie dotkniętego jakąś wadą wrodzoną. Zbity z tropu, zadzwonił do biura w Hauppauge i skonsultował się z biurem okręgowego lekarza sądowego; polecono mu przywieźć makabryczne znalezisko. Śledczy złożył podpis na odpowiednim formularzu i zawinął szkielet w sterylny plastyk.

Godzinę później asystent okręgowego lekarza sądowego pochylił się nad stołem z nierdzewnej stali. Drobny szkielet był świeży i bardzo młody. Żadnych śladów starzenia się. Na podstawie całkowitej masy, wzrostu i stopnia skostnienia kości długich można było zaryzykować stwierdzenie, że jest to szkielet noworodka płci żeńskiej, a może nawet płodu z ostatniego trymestru ciąży. Ktoś włożył wiele wysiłku w jego spreparowanie.

Jeszcze większą niespodzianką był niezwykły kształt głowy. Początkowo lekarz myślał, że czaszka została rozcięta, a jej pokrywa usunięta. Jednak przy bliższych oględzinach zauważył, że to wada wrodzona. Ponieważ lekarz nie znał się na embriologii, musiał zajrzeć do odpowiedniego podręcznika. Ilustracje jednoznacznie dowodziły, że noworodek cierpiał na anencefalię.

Lekarz założył szkła powiększające i dokładnie obejrzał niezwykłą strukturę kostną. Nigdy jeszcze nie widział anencefalika. Zaintrygowany, wodził wzrokiem po kościach twarzoczaszki, potem po kości skroniowej, a następnie, świecąc sobie małą latarką zajrzał do przewodu słuchowego. Tam coś zwróciło jego uwagę. Jakiś mały obiekt utkwił w przewodzie słuchowym wewnętrznym. Lekarz wyjął to coś pincetką i podstawił pod światło.

Przypominało to jakiegoś owada. Może był to kleszcz? Stworzenie nie żyło, ale rozkład jeszcze nie nastąpił. Mężczyzna położył je na szkiełku i wsunął pod obiektyw mikroskopu. Był to jakiś niezwykły owad, na pancerzyku miał wzorek, jakiego lekarz sądowy jeszcze nigdy nie widział. Po godzinie, kiedy przyjechał jego przełożony, razem obejrzeli dziwne stworzenie.

– To chyba chrząszcz – stwierdził naczelny lekarz sądowy.

– Chrząszcz? A skąd się wziął w przewodzie usznym dziecka z anencefalią?

– Nie wiem. Może wlazł do środka, kiedy szkielet leżał na ziemi. Wiele gatunków chrząszczy żywi się padliną. Może dostał się tam, zanim szkielet trafił do trumny, kto wie?

Jego podwładny kręcił głową.

– Co to za człowiek, który wozi ze sobą szkielet anencefalika?

– Nie mam najmniejszego pojęcia. Ale jeśli chodzi o owady, znam kogoś, kto o nich dużo wie. – Poszedł do swojego gabinetu, by sprawdzić numer telefonu doktora Simona Crandalla.

Jennifer musiano zaaplikować środek uspokajający. W chwili, gdy przyjechali do niej Richard i Morgan, nieszczęśliwa matka, która na przemian zawodziła albo coś bełkotała, była właśnie badana przez psychiatrę. Nie ulegało wątpliwości, że jest na krawędzi załamania psychicznego. Wreszcie lek zaczął działać i Morgan zawiozła Jennifer i Richarda do domu.

Richard był jak otępiały. Personel oddziału intensywnej terapii zapewniał go, że Ben ma się coraz lepiej, ale on nie do końca w to wierzył. Jego najgorsze koszmary spełniły się. Do tej pory myślał, że obsesja Jennifer to objaw poważnych zaburzeń psychiki. Okazało się jednak, że to ona miała rację.

Wyczerpanie i lek uspokajający sprawiły, że Jen padała z nóg. Morgan pomogła Richardowi zanieść ją do łóżka. Następnie skłoniła go do szczerej rozmowy. Po godzinie suto zraszanych łzami wynurzeń i on miał dosyć. Wsunął się do łóżka obok żony. Morgan poszła do salonu i resztę nocy spędziła na kanapie.

Spało jej się fatalnie. Mniej więcej co godzina wstawała i nadsłuchiwała głosu swojej siostry. W dodatku niepokoiła się o siostrzenicę, Courtney, mimo że dziewczynka pozostawała pod fachową opieką pielęgniarek z oddziału intensywnej terapii. Była w bardzo dobrym stanie, ale ważyła tylko półtora kilograma, musiała więc zostać w szpitalu do czasu, aż przybędzie jej jeszcze pół. Kiedy Morgan wreszcie zapadła w sen, nawiedził ją koszmar, w którym ścigał ją Hugh Britten. Dygotała na całym ciele i rzucała się po kanapie, aż w końcu się obudziła. Było wpół do siódmej.

Morgan szwendała się bez celu po mieszkaniu aż do dziewiątej, kiedy to jej siostra wreszcie się ocknęła. Jennifer, przepełniona rozpaczą, odmówiła przyjęcia leków i nie chciała wstać z łóżka. Morgan uznała, że najlepiej będzie dać jej odpocząć. Kiedy przekonała się, iż Richard wystarczająco panuje nad sytuacją, pojechała do szpitala.

Minęły dwa dni od poranka spędzonego z Bradem. W tym czasie przysłał jej róże i dwa razy dzwonił, ale Morgan nie było wtedy w domu. Wciąż delektując się ciepłym posmakiem ich miłości, pragnęła jak najszybciej znów go zobaczyć. Kiedy tylko dorwała się w szpitalu do telefonu, zadzwoniła do niego. Brad przekazał jej przez pielęgniarkę wiadomość, że niedługo przyjdzie do kafeterii. Morgan zamówiła kawę i zajęła miejsce. Po dziesięciu minutach Brad nachylił się nad nią i musnął ustami jej policzek, po czym wziął ją za rękę i usiadł.

– Przykro mi z powodu twojego siostrzeńca – powiedział. – Kiedy usłyszałem o tym, co się stało, ciebie już nie było w szpitalu.

– Dzięki. Tak czy inaczej, niewiele mógłbyś zrobić.

– Jak ona to zniosła?

– Nie najlepiej – odparła Morgan. – Mam nadzieję, że gorzej niż ostatniej nocy już nie będzie. Jen jest silna. Powinna z tego wyjść.

– Dostałaś kwiaty ode mnie?

Morgan skinęła głową i jej twarz się rozpromieniła.

– Są piękne, Brad. Dzięki za gościnność, jaką mi ostatnio okazałeś.

– Musiałem ci jakoś pomóc. Zawsze jesteś u mnie mile widzianym gościem, Morgan. – Zawiesił głos i zmarszczył brwi. – Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o ludziach z władz stanowych.

38
{"b":"107088","o":1}