Литмир - Электронная Библиотека

Jednak organizm rodzącej nie zastosował się do zapewnień Schuberta. Mimo zaaplikowanej Alyssie potężnej dawki demerolu szyjka macicy była w pełni rozwarta, a błony się wybrzuszały. Natychmiast wezwano Schuberta, ale pan doktor miał na głowie pacjentów. Powiedział tylko, że przyjdzie, kiedy będzie mógł. „Na razie podawajcie jej środki uspokajające i, gdyby było trzeba, odbierzcie dziecko". Ledwie odłożył słuchawkę, a pęcherz płodowy Alyssy pękł. Obecny na miejscu lekarz przeprowadził błyskawiczne badanie i wymacał wysuwającą się główkę płodu. Spojrzał na ściekający mu po palcach płyn owodniowy.

To dziwne, pomyślał. Zdaje się, że Schubert mówił, iż powinien być zabarwiony na niebiesko?

Pielęgniarki przeniosły Alyssę na nosze i zawiozły ją do sali porodowej. Wezwały lekarza z neonatologii, ponieważ wewnętrzne przepisy wymagały, by pediatra był obecny przy wszystkich porodach bez względu na wiek ciążowy czy żywotność płodu. Po kilku minutach nieco otępiała Alyssa leżała już z nogami w strzemionach, przygotowana do porodu. Jej mąż – w kitlu, masce i czapce – kręcił się niespokojnie przy anestezjologu, który podawał pacjentce tlen przez nos. Wszyscy nerwowo chodzili w kółko, czekając na Schuberta.

Półprzytomna Alyssa zaczęła przeć w niekontrolowanym odruchu. Lekarz przysunął do siebie stolik instrumentacyjny, czekając na to, co nieuniknione. Wkrótce wargi sromowe pacjentki wybrzuszyły się i spomiędzy nich wyłoniło się częściowo czoło płodu. Wysuwało się powoli, dwa milimetry do przodu, milimetr do tyłu. Potem nastąpiło kolejne pchnięcie i wynurzyła się cała głowa, a zaraz za nią ciało płodu.

Lekarz ostrożnie odciął pępowinę. Przekazał bezwładne, pozbawione życia ciałko lekarzowi z neonatologii, który położył je na plecach na materacu leczniczym. Osłuchanie stetoskopem małej piersi było tylko formalnością. Serce nie biło. Lekarz uważnie przyjrzał się martwemu dziecku.

Tymczasem ginekolog czekał na wydalenie łożyska. Rozmyślał gorączkowo. Miał nadzieję, że łożyska obydwu płodów nie są połączone, bo mogłoby się to tragicznie skończyć dla dziecka „B". Wiedział też, że przydałoby się podać pacjentce dożylnie leki wstrzymujące poród, ponieważ przy szeroko otwartej szyjce macicy drugiemu dziecku groziło poważne niebezpieczeństwo. Ale decyzję tę powinien podjąć lekarz prowadzący.

Minutę później ginekologa przywołał lekarz z neonatologii. Spojrzeli na martwy płód. Neonatolog zaczął coś szeptać. Wskazał pewne punkty na dłoniach płodu, twarzy i szyi. Kiedy obydwaj przyglądali się ciału, do sali wszedł doktor Schubert.

Tryskał entuzjazmem, niestosownym w tej sytuacji.

– Wszystko w porządku? – spytał. Alyssa spojrzała na niego tępo, a jej mąż nie odezwał się. Zanim doktor zdążył cokolwiek dodać, ginekolog przywołał go do siebie.

– No i jak poszło? – spytał Schubert. Ginekolog ostrożnie dobierał słowa.

– Wydaje mi się, że mamy pewien problem, doktorze Schubert.

– O czym ty mówisz?

– Jego zdaniem – powiedział, wskazując ruchem głowy lekarza z neonatologii – to dziecko nie ma zespołu Downa. Wygląda na to, że usunął pan nie ten płód, co trzeba.

W hrabstwie Suffolk podejmowano wszelkie możliwe działania, by odnaleźć rodziny zmarłych, po których ciała nikt się nie zgłaszał, zwłaszcza gdy chodziło o zmarłe dzieci. Jednak skrupulatne poszukiwania pani Nieves nie przyniosły rezultatów. Dlatego też sprawa trafiła do władz hrabstwa. Gdyby w ciągu trzydziestu dni nie odnaleziono rodziny, ciało miało zostać wysłane do Washington Pines w celu przeprowadzenia kremacji. Do tego czasu bliźnięta Nieves powinny leżeć w kostnicy Szpitala Uniwersyteckiego.

Wieczorem, tego samego dnia, kiedy Alyssa zaczęła rodzić, w kostnicy rozbłysło światło i do środka wszedł mężczyzna z dużą torbą z logo firmy Nike. Otworzył chłodnię. Wcześniej wypełnił wszystkie niezbędne papiery, datując je na dwadzieścia sześć dni naprzód, by w razie czego mieć dowód, że ciała zostały przewiezione do krematorium. Mężczyzna wyciągnął z chłodni półkę z nierdzewnej stali i zabrał worek, w którym leżały bliźnięta. Wepchnął go do torby, którą przewiesił przez ramię. Następnie zgasił światło, zamknął drzwi i wyszedł.

W chłodnych podziemnych korytarzach mężczyzna od czasu do czasu mijał różnych ludzi, ale nikt nie zwrócił uwagi na jego bagaż. Opuścił szpital wyjściem dla personelu i przeszedł przez podziemny garaż, kierując się ku parkingowi, gdzie stał jego dodge. Wrzuciwszy bagaż na tylne siedzenie, mężczyzna wsiadł do wozu i wkrótce jechał już autostradą na wschód.

Dom mężczyzny znajdował się na Long Island, między Manorville a Mattituck. Przed kilkoma laty kupił zaniedbaną, dwuakrową parcelę, na zalesionym obszarze daleko od szosy. Stał na niej walący się dom i równie zniszczona stodoła, której przegniłe drewniane ściany nie były malowane ani odnawiane od dziesiątków lat.

Po czterdziestu minutach jazdy autostradą mężczyzna musiał jeszcze przez pewien czas kluczyć wyboistymi drogami, by dotrzeć do stojącego na odludziu domu. Zabrał torbę z tylnego siedzenia, po czym skierował się do stodoły i otworzył wrota. Budynek tylko z pozoru popadał w ruinę; choć z zewnątrz wyglądał, jakby jeden podmuch wiatru mógł go znieść z powierzchni ziemi, to w środku był wzmocniony stalowymi wspornikami. Ściany, choć chropowate i niewykończone, wydawały się dość solidne i nadawały wnętrzu surowy wygląd.

Mężczyzna otworzył ciężki zamek, zamknął drzwi za sobą i włączył światło. W pokoju nie było okien. Skąpany w bladym, zimnym świetle jarzeniówek, robił niesamowite wrażenie. W kącie stał żelazny czarny kocioł. Na ścianie przy drzwiach wisiały półki; na jednej z nich stała skrzynka z chrząszczami. Najbardziej niezwykłe jednak było to, co wisiało na pozostałych trzech ścianach.

Jedną z nich pokrywały szkielety zwierzęce w najprzeróżniejszych pozycjach, od spoczynku, przez lot, po atak. Były tu szkielety fok i hipopotamów, dzikich psów i kotów, drapieżnych ptaków oraz gadów. Każdy z nich został uchwycony jakby w naturalnej pozie.

Szkielety na pozostałych dwóch ścianach łatwiej dało się rozpoznać; były to bowiem szkielety ludzkie, tworzące coś na kształt makabrycznej scenki rodzajowej. Dwa z nich, ustawione twarzą w twarz, zdawały się prowadzić ożywioną rozmowę. Jeden z „rozmówców" wskazywał trzeciego, który wyglądał tak, jakby gonił czwartego i tak dalej. Ułożone w makabryczny fryz szkielety miały najrozmaitsze rozmiary, od małych dzieci po zgarbionych starców.

Mężczyzna postawił torbę na stole ze stali nierdzewnej i wygrzebał z niej worek z ciałami. Rozsunąwszy suwak, wyjął zimne zwłoki braci Nieves. Na ich piersiach były widoczne sine ślady po nieudanym masażu serca. Mężczyzna napełnił kocioł gorącą wodą i ustawił termostat na temperaturę tuż poniżej punktu wrzenia. Czekając, aż woda się zagrzeje, bez cienia emocji wypatroszył bliźnięta. Kiedy woda zaczęła się gotować, wrzucił do niej pozbawione narządów wewnętrznych zwłoki.

Minie dwanaście godzin, zanim skóra, ciało i mięśnie oddzielą się od kości. Po zakończeniu wytapiania to, co zostanie z bliźniąt Nieves, będzie nierozpoznawalne.

A wtedy chrząszcze znów będą się mogły najeść do woli.

14
{"b":"107088","o":1}