– Kocham cię, mały.
Kiedy ruszyła do wyjścia, powróciła dręcząca ją depresja. Jennifer co chwila oglądała się przez ramię, jakby lękała się, że zobaczy pusty inkubator. Wszyscy, którzy ją widzieli, kręcili głowami ze współczuciem.
Rodzina, lekarze i pielęgniarki robili wszystko, co w ich mocy, by dodać jej otuchy. Obejmowali ją i powtarzali najbardziej optymistyczne informacje. Kiedy to nie dawało efektu, odwoływali się do jej rozsądku. Do Jennifer nic jednak nie docierało. Stała pod drzwiami oddziału intensywnej terapii, nieruchoma jak posąg, wymizerowana i otępiała, wpatrzona w swojego syna.
– Morgan, unikasz mnie.
Zaskoczona, obróciła się na pięcie. Zza na wpół przymkniętych drzwi wyłonił się Britten, z zarozumiałym uśmieszkiem na ustach. Założywszy ręce na piersi, zrobił krok do przodu.
– Hugh – wykrztusiła Morgan.
– Wolałbym nie być zmuszony do tego, żeby na ciebie polować – ciągnął. – Chciałbym łączyć biznes z przyjemnością, rozumiesz? Wydzwaniam do ciebie bez przerwy i ciągle słyszę tę cholerną maszynę. Nie dostałaś moich wiadomości?
– Hugh, już o tym rozmawialiśmy.
– Tak, ale być może nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo jestem wytrwały. Długotrwały związek jest jak umowa w interesach, a ja uznałem twój ą pierwszą reakcję za otwarcie negocjacji.
Morgan pokręciła głową.
– Wtedy, w czasie lunchu, mówiłam najzupełniej poważnie. Bardzo mi schlebia twoja propozycja, ale ja nie zamierzam angażować się w żaden związek, długotrwały czy inny.
Z jego twarzy nie znikał uśmiech.
– W miarę upływu czasu zmienisz zdanie. Myślę sobie, że…
– Być może masz niewielkie doświadczenie w stosunkach z płcią przeciwną, Hugh, ale ostatnimi czasy jest tak, że gdy kobieta mówi „nie", to właśnie to ma na myśli. Nie jest to jakiś sygnał, przejaw kokieterii, nie doszukuj się w tym drugiego dna. „Nie" to „nie". Prościej tego nie potrafię wytłumaczyć.
– Rozumiem. – Zacisnął wargi w wąską kreskę, a mięśnie żuchwy zaczęły mu drżeć. – To twoje ostatnie słowo? Nie ma szans, żebyś zmieniła zdanie?
– Przykro mi.
– No cóż. W takim razie, zjedzmy dziś razem kolację, by uczcić nasz niedoszły związek.
Wbrew sobie Morgan wybuchnęła śmiechem.
– Boże, „wytrwały" to nieodpowiednie słowo! Czego potrzeba, żeby dotarło do ciebie to, co mówię? Słownik mam ci przynieść czy jak? – Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
– Lubisz się ze mnie naigrawać, Morgan? Bawić się moim kosztem? Zwykle staram się nie wykorzystywać swojej pozycji, ale zrobię to, jeśli inaczej nie uda mi się ciebie przekonać.
Morgan szła dalej w milczeniu.
– Weźmy na przykład twoją siostrę.
Morgan zatrzymała się w pół kroku. Ogarnął j ą przenikliwy chłód. Rozdarta między strachem a wściekłością, odwróciła się powoli.
– Grozisz mi, Hugh?
– Droga Morgan – powiedział z obłudnym uśmiechem, unosząc ręce w pojednawczym geście. – Próbuję tylko cię przekonać, że mam poważne zamiary. Zamierzam nadal się z tobą spotykać i żeby to osiągnąć, wykorzystam wszystko, co się da. Twoją pracę, a nawet rodzinę. Jeśli uważasz ubezpieczenie twojej siostry za kartę przetargową, niech tak będzie.
Do Morgan dotarło, że przegrała. Britten był dziecinny i próżny, ale posiadał też ogromne wpływy. Ona sama miała już dość pracy w ubezpieczeniach zdrowotnych i jej odejście było kwestią czasu, ale rodzina… Legalnie czy nie, Britten mógł doprowadzić do rozwiązania umowy z Hartmanami.
Nawet kilka minut sam na sam z nim będzie potworną męką, ale nie da się tego uniknąć. Morgan spojrzała na niego z kamienną twarzą, usiłując zwalczyć pokusę zaciśnięcia zębów. Dopóki dzieci Jennifer były w szpitalu, nie mogła sobie pozwolić na obrażanie Brittena.
– Dobrze, Hugh, wygrałeś. Gdzie chcesz zjeść tę kolację?
Po kilku minutach, umówiwszy się z Brittenem na spotkanie, Morgan odwróciła się i wyszła z gabinetu. Ledwie zrobiła kilka kroków, wpadła na swoją sekretarkę. Janice najwyraźniej słyszała całą rozmowę.
– Jak długo tu stoisz? – spytała Morgan.
– Wystarczająco – odparła Janice sarkastycznym tonem. – Gdzieżbym śmiała przeszkodzić w narodzinach tak obiecującego romansu. Morgan pokręciła głową i westchnęła.
– Przyparł mnie do muru, Jan. Chryste, mam dość tego wszystkiego! Cokolwiek zrobię, będę żałowała.
– Na litość boską, Morgan, przecież nie musisz od razu wskakiwać mu do łóżka. Przynajmniej na razie. Może chce tylko zabrać cię na kolację.
– Nie, to nie jest zwykła randka. – Powiedziała jej o uciążliwych zalotach Brittena. – Wiesz, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym większą mam ochotę oskarżyć go o molestowanie seksualne!
– To nie jest dobry pomysł – pokręciła głową Janice. – Przynajmniej jeśli chcesz zachować pracę. Doktor Hunt i bez tego ma cię na oku. Poza tym musisz pamiętać o siostrze. Głowa do góry, szefowo. Coś wymyślisz.
Trzydziestoletnia Melissa Alexander miała wkrótce rodzić. Pewna siebie i inteligentna, była zagorzałą feministką. Kiedy zaczęła odwiedzać ginekologa, nie mogła pogodzić się z tym, że profesję tę zdominowali mężczyźni. Uważała, że nikt tak nie potrafiłby zrozumieć jej dolegliwości jak kobieta. Odnalazła więc kilka pań zatrudnionych w tym zawodzie, ale one też nie sprostały jej wysokim wymaganiom. Doszło do tego, że zmieniała lekarzy tak często, jak niektóre kobiety zmieniają fryzury.
Mimo to Melissa gorąco pragnęła mieć dziecko. Nie przejmowała się tym, że jest niezamężna; małżeństwo nie zaliczało się do jej priorytetów. Jednak wszelkie próby poczęcia zakończyły się fiaskiem. Fakt ten wprowadził chaos do jej dotychczas skrupulatnie uporządkowanego życia. Melissa, kobieta zdeterminowana, próbowała rozwiązać problem własnej bezpłodności zgodnie z zasadami logiki, ale uniemożliwił jej to ubezpieczyciel. Firma AmeriCare zdawała się stawiać pacjentkom leczącym się na bezpłodność wszelkie możliwe przeszkody. I nagle, przed rokiem, to się zmieniło.
Melissa miała kłopoty z zajściem w ciążę, ponieważ cierpiała na endo-metriozę. Część lekarzy nazywała ją „osobowością endometriotyczną" – co oznaczało, że jej stan fizyczny łączył się z nerwowym, burzliwym i kapryśnym usposobieniem. Pacjenci tego rodzaju byli na ogół oczytani w kwestiach medycznych. Zadawali niezliczone pytania, żądali ścisłych wyjaśnień i przeciągali wizyty w nieskończoność, co czyniło ich niemile widzianymi gośćmi. Większość lekarzy uważała ich za upierdliwych nudziarzy.
Melissa w końcu zaszła w ciążę przy pomocy specjalisty od bezpłodności ze Szpitala Uniwersyteckiego, ale nie poszła do poleconego przezeń ginekologa. Zamiast tego sama zaczęła szukać właściwego lekarza. Początkowo nie mogła znaleźć żadnego człowieka czy grupy ludzi, z którą czułaby się dobrze: zbyt wielu mężczyzn, za dużo urządzeń, za małe zainteresowanie. Dopiero w piątym miesiącu ciąży przypadkowo znalazła lecznicę, która jej odpowiadała.
Znajdowała się ona w podmiejskiej robotniczej dzielnicy. Pracowało w niej trzech lekarzy i dwie pielęgniarki położne. To właśnie one najbardziej ją zaintrygowały. Melissa nie wiedziała, że taki układ odpowiada AmeriCare, bo koszty zakontraktowanych usług położniczych były niskie w porównaniu z wydatkami na pobyt w szpitalu.
Umawiając się na pierwszą rozmowę, nie mogła wyzbyć się pewnej dozy sceptycyzmu. Chciała się przede wszystkim dowiedzieć, czy w filozofii położnych jest coś, co mogłoby jej nie odpowiadać. Kiedy jednak poznała jedną z nich osobiście, była pod tak dużym wrażeniem, że od razu się do niej zapisała.
Położna miała sześćdziesiąt parę lat. Była bardzo spokojna i cierpliwa, a do tego więcej słuchała, niż mówiła, co Melissie odpowiadało. Kobieta wyjaśniła jej, że u niej rodzi się po ludzku, bez żadnych urządzeń; niech natura sama zrobi to, co do niej należy. Melissa nie posiadała się ze szczęścia. Jedynym minusem było to, że lecznica stosowała zasadę „współkierownictwa", co oznaczało, że pacjentki musiały przed porodem odbyć dodatkową konsultację z jednym z lekarzy.