Musiał to być ktoś, kto będzie potrafił utrzymać język za zębami, ktoś, kto ma wobec Brittena dług wdzięczności.
Pora skontaktować się z doktorem Schubertem.
Schubert nie miał już ochoty rozmawiać ze swoim łącznikiem z Ameri-Care – człowiekiem, który podrzucał mu kolejne pacjentki, który wyciągał go z finansowej opresji. Jak należało się spodziewać, usłyszawszy jego głos w słuchawce, był, delikatnie mówiąc, rozdrażniony.
– Doktorze Schubert, w czasie naszej ostatniej rozmowy trochę mnie poniosło – zaczął Britten. – Chciałbym skorzystać z okazji, by pana przeprosić. Wszyscy żyjemy w ciągłym stresie. Wie pan, przemyślałem to, co pan mówił.
Schubert słuchał tych słów z narastającą podejrzliwością. Wydawało się niemożliwe, by coś takiego mówił ten sam wunderkind z AmeriCare, z którym do tej pory miał do czynienia.
– Zaczyna pan rozumieć mój punkt widzenia?
– Do pewnego stopnia. Jeśli chodziło panu o to, że chce pan ograniczyć swoją działalność, to rozumiem doskonale. Teraz, kiedy dzięki panu program tak doskonale się rozwija, łatwe powinno być przerzucenie części obowiązków i dochodów na innych lekarzy. Oczywiście, nie będzie już tak, jak wtedy, kiedy miałem do czynienia tylko z panem. Poza tym nadal liczę na pana, jeśli chodzi o ogólny nadzór i kierownictwo. Jednak co się tyczy pańskich obowiązków, myślę, że możemy zacząć je przekazywać innym dostawcom.
– Rozumiem – powiedział Schubert, który tak naprawdę nic nie rozumiał. Britten był bezwzględny i z pewnością nie zrezygnowałby tak łatwo z dokonania zemsty. – A finanse…?
– Nadal będę oczekiwał od pana jak największej skuteczności. Jako dowód, że działam w dobrej wierze, proponuję, byśmy kontynuowali naszą współpracę na dotychczasowych warunkach.
– Jest pan bardzo hojny. – Zawiesił głos. – A co z moimi starymi aktami personalnymi?
– Kiedy wszystko zostanie załatwione, otrzyma pan ich oryginały. Na nic mi się już nie przydadzą. Jest jednak jeszcze jedna sprawa. Coś w rodzaju drobnej przysługi.
Zaczyna się, pomyślał Schubert.
– To znaczy…?
Britten pokrótce nakreślił swoje zamiary wobec pani Ryan. Mówił szybko, uprzedzając zastrzeżenia Schuberta. Kiedy wyczuł, że doktor zamierza odmówić, sięgnął po marchewkę.
– Proszę to uznać za nagrodę – stwierdził. – Na znak wdzięczności. – Pomoc Schuberta w tej sprawie miała być warta dziesięć tysięcy dolarów gotówką.
– To dużo pieniędzy – powiedział powoli Schubert. – Ale nie rozumiem, dlaczego pan się w to angażuje.
– To wewnętrzna sprawa AmeriCare – odparł wymijająco Britten. -Powiedzmy, że jest to ważne dla finansów firmy.
Tak jawne kłamstwo od razu wzbudziło podejrzenia Schuberta. Ugryzł się jednak w język i nic nie powiedział. To, o co prosił go ten człowiek, było niesłychane. Teoretycznie rzeczywiście można by to nazwać sztucznie wywołanym przedwczesnym porodem. Jednak wiele aspektów tej sprawy – jej tajność, wykonanie zabiegu w klinice zamiast w szpitalu, sfałszowanie dokumentów – było nielegalnych, a co najmniej półlegalnych. Co więcej, Schubert ani trochę nie ufał Brittenowi. Cóż z tego, skoro ten człowiek miał go w garści. A poza tym trudno było przepuścić okazję zarobienia takich pieniędzy.
Wbrew temu, co podpowiadał mu rozsądek, Arnold Schubert zgodził się.
Mimo niepokoju dręczącego jej matkę, Courtney Hartman, urodzona przed jedenastoma dniami, była silnym i pełnym życia dzieckiem. Pałaszowała odżywkę aż miło. Jak większość noworodków początkowo straciła trochę na wadze, ale miała tak dobry apetyt, że szybko przybył jej prawie cały kilogram. Większość nowoczesnych urządzeń, w które wyposażony był oddział intensywnej terapii noworodków, nie była jej już do niczego potrzebna.
Jej brat Benjamin wciąż jednak przeżywał trudne chwile. Był podłączony do wszystkich dostępnych urządzeń podtrzymujących życie. Nie przybierał na wadze. Blady i drobny, ważył około tysiąca gramów. Leczenie ciężkiego zakażenia paciorkowcem to długi i skomplikowany proces. Choć było jeszcze za wcześnie, by mieć co do tego absolutną pewność, stan chłopca ulegał jednak pewnej poprawie.
Ostatnie zdjęcia rentgenowskie wykazały, że jego drogi oddechowe zaczynają się udrażniać. Pozostały jeszcze ślady zapalenia płuc, ale były one mniej wyraźnie niż do tej pory. Ustawienia wentylatora zostały zmodyfikowane. Choć płuca dziecka były osłabione, wyglądało na to, że potrzeba im mniej tlenu niż do tej pory. Była to dobra wiadomość i pielęgniarki starały się zarazić swoim optymizmem Jennifer Hartman. Niestety, to im się nie udało.
Jennifer wciąż panicznie bała się o Benjamina, a także o Courtney, mimo że dziewczynka miała się świetnie. Wyobraźnia podsuwała młodej matce obraz złowrogiej chmury wiszącej nad oddziałem intensywnej terapii. Jennifer nie mogła odetchnąć, dopóki jej dzieci nie zostaną wypisane ze szpitala. Nie ją jedną dręczył taki strach. Od śmierci bliźniąt Nieves i publikacji artykułu na ten temat zaniepokojone matki i ojcowie bezustannie krążyli pod drzwiami oddziału. Rodzice mogli odwiedzać dzieci o każdej porze dnia i nocy, dlatego też korytarze na siódmym piętrze były bez przerwy wypełnione grupkami ludzi, przeżywających prawdziwe katusze.
Mijając ich, Jennifer kiwała im głową w milczeniu. Jedyną osobą, której zwierzała się ze swoich obaw, była Sarah Berków. Codzienne czuwanie jej także dawało się we znaki. Oczy Sarah były podkrążone od braku snu.
– Nie wiem, jak długo to jeszcze wytrzymam, Jen. Kiedy wreszcie dowiedzą się, co spowodowało śmierć tych dzieci?
Jennifer wiele razy zadawała sobie w duchu to samo pytanie i nie znała na nie odpowiedzi.
– Co nowego u Ellen? – spytała.
Sarah wzruszyła ramionami i pokręciła smutno głową. ip
– Szczerze mówiąc, sama nie wiem. Podobno jest z nią już lepiej, ale muszę wierzyć lekarzom na słowo. Jak myślisz, można im ufać? Chyba straciłam już resztki obiektywizmu. A ty?
– Próbuję im wierzyć. Dzisiaj powiedzieli mi, że stan Bena uległ poprawie.
Jennifer nie dawało spokoju to, co wyczytała w gazetach. Dręczyły ją koszmary, w których jej syna zabierały ze sobą anioły albo po prostu przestawał oddychać, powoli sztywniejąc na swoim izolowanym materacu. Wręcz obsesyjnie bała się, że Ben wkrótce umrze, i wciąż niepokoiła się o Courtney. Z każdym dniem Jennifer spędzała coraz więcej czasu nad inkubatorami swoich dzieci.
Przeczucie nadciągającej katastrofy krępowało jej ruchy niczym całun. Kiedy szła do swojego syna, powoli sunąc nogami po posadzce, wyglądała jak osoba cierpiąca na chorobę Parkinsona. Włosy miała potargane, a na twarzy ani śladu makijażu. Pracownicy szpitala czuli się nieco zakłopotani na widok Jennifer i unikali jej wzroku. Zamiast tego obserwowali jaz ukosa. Jennifer podeszła do inkubatora.
– Cześć, mój mały – powiedziała machinalnie.
Powoli pochyliła się, niczym żółw wyłaniający się ze skorupy, i obejrzała synka. Był taki bezbronny… Leżał nieruchomo w białej pieluszce i białych ochraniaczach na oczy, z jego gardła wychodziła rurka dotchawicza, a do małych bladych rączek miał podłączone kroplówki. Benjamin wcale się nie poruszał. Jennifer pochyliła się jeszcze bardziej, słysząc bicie własnego serca. Respirator rytmicznie rozprężał się ze stłumionym szumem i delikatna pierś Bena unosiła się. Ale poza tym…
Jennifer uniosła drżący palec i powoli przysunęła go do skóry swojego syna. Poczuła na zimnej ręce ciepły strumień światła lampy. Po chwili wahania dotknęła małego uda dziecka. Ben nawet nie drgnął. Jennifer poczuła ucisk w gardle. Musiała zebrać wszystkie siły, by zdobyć się na muśnięcie palcem jego dłoni. Ku jej zaskoczeniu paluszki dziecka powoli zacisnęły się na nim.
Wzruszenie ścisnęło Jennifer za serce. Łzy napłynęły jej do oczu, a podbródek zaczął dygotać. Co kilka sekund dłoń dziecka zaciskała się odruchowo na jej palcu. Dla Jen było to najcudowniejsze uczucie na świecie. Och, jakże chciała wziąć swojego syna w ramiona i przytulić do piersi! Stała nad jego inkubatorem przez dziesięć minut, z wilgotnymi oczami, pragnąc, by nigdy nie ustał ciepły dotyk małej rączki Bena. W końcu jednak musiała wyjść. Niechętnie zabrała palec i pochyliła się do ucha dziecka.