Było ich troje, w tym młoda kobieta zatrudniona tu od niedawno. To właśnie do niej zwróciła się Melissa. Lekarka okazała się stosunkowo sympatyczna, choć nie miała w sobie tyle ciepła co dwie doświadczone położne. Przez resztę ciąży Melissa Alexander spotykała się już tylko z nimi. To one przyjmowały większość porodów – lekarze wkraczali do akcji tylko w razie wystąpienia jakichś powikłań czy nagłych wypadków. Melissa nie sądziła, by coś takiego mogło jej grozić.
Britten przyjechał po Morgan o dziewiątej. Kolację zjedli w restauracji serwującej modną ostatnio nouvelle cuisine, a Britten zachowywał się jak należy, starając się odgrywać rolę jowialnego zalotnika. Za to uprzejmość Morgan była sztuczna, a jedzenie wydawało jej się pozbawione smaku. Uśmiechała się bez wyrazu, gdy Britten zarzucał ją kolejnymi, coraz bardziej nieudanymi żartami. Czy tego chciała, czy nie, musiała podtrzymywać jego dobry nastrój. W rękach tego człowieka spoczywał los jej siostrzeńca. Jednak kiedy po kolacji Britten zaprosił ją do siebie, uznała, że ma już tego dosyć, i zaczęła się wykręcać z wymuszonym słodkim uśmiechem na ustach.
– No, Morgan, nie daj się prosić – nie ustępował Britten – nie jestem aż tak straszny. Wejdziesz na kilka minut, a potem odwiozę cię do domu. Bardzo chciałbym ci coś pokazać.
– A cóż to takiego?
Położył palec na ustach i mrugnął porozumiewawczo.
– Gdybym ci powiedział, nie byłoby niespodzianki, prawda?
Kiedy podczas kolacji musiała udawać zainteresowaną jego wynurzeniami, przed oczami miała rozdzierający serce obraz chudziutkiego, drobniutkiego siostrzeńca, leżącego z zasłoniętymi oczami wśród labiryntu przewodów i desperacko walczącego z zakażeniem. Przez wzgląd na małego Benjamina musiała spełniać zachcianki Brittena.
Morgan westchnęła i skinęła głową, wmawiając sobie, że tacy mózgowcy jak on na ogół bywaj ą nieszkodliwi.
– Jasne. Kilka minut nie zrobi mi różnicy.
W drodze do domu Brittena jego irytujący entuzjazm stał się wręcz nie do zniesienia. Morgan była ciekawa, czy jest na tym świecie jakakolwiek kobieta, która mogłaby znieść jego zachowanie. Nic dziwnego, że musiał się tak starać, by umówić się na randkę. Ten wieczór przerodził się w istną torturę. Jednak prawdziwy szok Morgan przeżyła, przestąpiwszy próg domu Brittena.
Nie wierzyła własnym oczom. Podłogi i ściany były przykryte zwierzęcymi skórami – zebry, lwa i niedźwiedzia, a także innych gatunków, których Morgan nie rozpoznała na pierwszy rzut oka. Z szeroko otwartymi ustami ruszyła przed siebie niczym ćma przyciągana przez blask płomienia. Wystarczył j eden rzut oka na wystrój tego domu, by przekonać się, jak wielkim ekscentrykiem jest jego właściciel.
– No i co ty na to? – spytał. Morgan nie wiedziała, co powiedzieć.
– To… interesujące, Hugh. Bardzo oryginalne.
– Dziękuję. Jestem dumny z tego, jak się urządziłem. Chodź, pokażę ci resztę domu.
Na prawo od holu głównego znajdował się nieduży pokój. Na ścianie wisiały rogi wszelkich kształtów i rozmiarów. Niektóre były przymocowane do drewnianych płyt, inne tkwiły w czaszkach, a pozostałe w wypchanych zwierzęcych łbach.
– Wyglądają jak żywe, co?
– Można tak powiedzieć – odparła Morgan. – Czy wszystkie są prawdziwe?
– No pewnie. Niektóre są bezcenne.
Dom Brittena był ogromny. Morgan niepewnie wyszła w ślad za gospodarzem na mroczny korytarz, który okazał się wąskim, krętym labiryntem. Jedynym źródłem światła były schowane we wnękach lampy, z których wypływały słabe promienie, rzucające blade plamy na ściany. Na początku korytarza ściany były nagie, nieozdobione. Kiedy Morgan skręciła za Brittenem za róg, jej wzrok padł na słabo oświetlony krąg. To, co tam zobaczyła, zaparło jej dech w piersi.
W słabo jarzącym się blasku światła leżały dwie zmumifikowane głowy. Brązową skórę twarzy przecinały głębokie bruzdy, a powieki były zszyte grubymi czarnymi nićmi. W przekłutych wargach tkwiły pionowo ustawione drewniane szpikulce. Głowy wisiały na łańcuszkach z małych muszelek. Morgan odwróciła się i spojrzała z przerażeniem na Brittena. Jego twarz promieniała zachwytem.
– Wspaniałe, prawda?
Morgan nie mogła znaleźć słów, by wyrazić to, co czuje.
– Ja… ty zbierasz takie rzeczy?
– Ależ oczywiście. Wszystkie są niezwykłe, niektóre nawet absolutnie jedyne w swoim rodzaju. Te należały do Maorysów. Chodź.
Morgan ruszyła na uginających się nogach za Brittenem i po chwili jej zdumionym oczom ukazała się imponująca kolekcja ludzkich szkieletów. Otworzyła szeroko usta, przerażona i zafascynowana zarazem, jak to bywa ze świadkami tragicznego wypadku samochodowego, którzy wbrew sobie nie mogą odejść z miejsca katastrofy.
Kolekcja Brittena była bardziej artystyczna niż anatomiczna. Szkielety wisiały w pozach przywodzących na myśl figury zatrzymane w tańcu. Wydawało się, że gdzieś w górze czuwa niewidzialny mistrz marionetek, który zaraz pociągnie za sznurki i rozpocznie makabryczne przedstawienie. Tym, co uderzyło Morgan w tej groteskowej wystawie, była anatomiczna osobliwość szkieletów.
Każdy kolejny eksponat wykazywał coraz więcej oznak wadliwego rozwoju czy deformacji. Dwa karły były sczepione ze sobą jak podpórki na książki. Przypomniawszy sobie zajęcia z embriologii, Morgan rozpoznała, że krzywe nogi i wystające piszczele następnego szkieletu są efektem krzywicy. Inny miał zniekształconą w wyniku syfilisu czaszkę, która wydawała się dziwnie kwadratowa. Głowy kilku okazów były rozdęte i kruche – objaw wodogłowia. Wystawa ta mogłaby z powodzeniem znaleźć się w cyrku P.T. Barnuma. Morgan pokręciła głową z niedowierzaniem. Nie pojmowała, jak ktoś mógł się szczycić posiadaniem tak makabrycznej kolekcji.
– Jeszcze nigdy nie widziałaś czegoś takiego, prawda? – spytał Britten, rozpływając się w uśmiechu.
– Nie – odparła, zbyt wstrząśnięta, by oddać słowami swoje uczucia. -Czy to wszystko, czy masz tego więcej?
– Na razie wszystko. W tej chwili próbuję zdobyć anencefalika.
– Ale po co, Hugh? Co ci to daje?
– Nie uważasz, że to inspirujące, a nawet metafizyczne?
– Dla mnie – powiedziała Morgan – to kolekcja ludzkiego cierpienia.
– Nonsens! – prychnął Britten. – Taki zbiór jak ten nie ma nic wspólnego z cierpieniem! Moim zdaniem wszystko, co tu zgromadziłem, daje nam poczucie więzi z naszym człowieczeństwem. Na przykład wystarczyłoby, żeby kawałek jednego z naszych chromosomów znalazł się w nieodpowiednim miejscu albo żeby nasze matki zjadły coś zamiast czegoś innego – powiedział, wskazując szerokim gestem ścianę – a ty i ja moglibyśmy sami tu trafić! Te eksponaty przypominają nam, kim w rzeczywistości jesteśmy, Morgan, i czym czasami się stajemy. To ogniwo łączące nas z przeszłością, z historią ewolucji człowieka. Takie deformacje ukazujące tylko nasze ograniczenia, ale także ogromny potencjał, nie sądzisz?
Morgan uważała jego argument za równie groteskowy jak cała ta kolekcja. Ten zawiły sposób rozumowania, w którym logika przeplatała się z szaleństwem, w pełni pasował do tego człowieka. Zdawała sobie jednak sprawę, że to nie jest właściwa pora, by zwracać mu uwagę, iż jego hobby jest wytworem chorego umysłu.
– Czemu mi to wszystko pokazujesz?
Britten podszedł do niej z obrzydliwie słodkim uśmiechem i wziął ją za ręce.
– Bo, moja najdroższa Morgan, chcę się tym wszystkim z tobą podzielić. Jesteś pierwszą osobą, która widziała całą moją kolekcję. Nie chcę mieć przed tobą żadnych tajemnic. Skoro mamy być razem, pragnę, żebyś wiedziała o mnie wszystko. I stała się częścią mojego życia.
Z wyrazem infantylnego rozmarzenia na twarzy Britten przyciągnął Morgan do siebie.
Odepchnęła go z obrzydzeniem.
– Przestań! Mówiłeś o kilku minutach, czas minął. Odwieź mnie do domu. Britten przytrzymał ją za nadgarstek,
– Sama nie wiesz, co mówisz. Czy nie wyrażałem się jasno? Chcę, żebyśmy byli partnerami, w tym i we wszystkim!