Литмир - Электронная Библиотека

Kiedy wyobrażałam go sobie pogrążonego we śnie, czułam przemożną chęć otoczenia go opieką. Wilkołaka! Przecież to nie miało sensu! Nie mogłam się jednak opanować. Przywołując wspomnienie chłopięcej twarzy Jacoba, zastanawiałam się, jak mogę go chronić.

Czerń nieba powoli przechodziła w szarość.

– Cześć.

Drgnęłam.

W głosie Jacoba nie było cienia agresji, wręcz przeciwnie, ale spodziewałam się, że usłyszę wpierw jego kroki. Na tle skał zamajaczyła sylwetka niezwykle wysokiego, umięśnionego mężczyzny.

– Jake?

Stanął kilka metrów ode mnie. Przebierał nerwowo z nogi na nogę.

– Billy opowiedział mi o twojej wizycie. Szybko ci poszło, co nie? Wiedziałem, że sobie poradzisz.

– Tak – szepnęłam. – Przypomniałam sobie właściwą legendę.

Zapadła długa cisza.

Poczułam na skórze mrowienie, jakby Jacob przyglądał mi się badawczo. Jak na mój gust, było zbyt ciemno, by móc ocenić z takiej odległości czyjś wyraz twarzy, jednak jakimś cudem chłopakowi się to udało, bo odezwał się oschle:

– Mogłaś po prostu zadzwonić.

– Wiem.

Nie zbliżył się, tylko zaczął chodzić w tę i z powrotem po skałach, jak ktoś czekający na ważny telefon lub przed drzwiami sali operacyjnej. Pode mną przybrzeżne głazy kolebały się i obijały o siebie niczym kastaniety, ale teraz słychać było co najwyżej delikatne szuranie.

– Po co przyjechałaś? – warknął.

– Pomyślałam, że lepiej będzie to załatwić osobiście. – Prychnął.

– Tak, o wiele lepiej.

– Jacob, przyjechałam cię ostrzec…

– Że od dziś po puszczy krążą bandy myśliwych? Nie martw się, ta informacja już do nas dotarła.

– Jak mam się nie martwić? – spytałam z niedowierzaniem. – Jake, oni są uzbrojeni! Zastawiają sidła, wyznaczyli nagrodę, a…

– Potrafimy o siebie zadbać – przerwał mi, nadal krążąc po skałach. – Nikogo i niczego nie złapią. Tylko utrudnią nam życie. Niedługo sami zaczną znikać, bałwany.

– Jake! – przeraziłam się.

– Co? Stwierdzam fakt.

– Jak możesz… – W moim głosie pojawił się wstręt. – Jak możesz tak mówić? Przecież znasz tych ludzi! A Charlie? Tez jest w lesie!

Zrobiło mi się niedobrze. Jacob zatrzymał się raptownie.

– A masz jakieś inne rozwiązanie?

Pod wpływem niewidocznego słońca chmury nad naszymi głowami przybrały odcień srebrzystego różu. Nareszcie mogłam dostrzec minę mojego przyjaciela. Był zły, że nie stałam po jego stronie.

– Mógłbyś – zaproponowałam nieśmiało – postarać się… nie no wiesz. Postarać się nie być tym całym wilkołakiem.

Machnął ręką.

– Jakbym miał jakiś wybór! – krzyknął. – I co by to dało? Ludzie tym bardziej by ginęli, prawda?

– Jak to?

Spojrzał na mnie gniewnie, z odrazą. Cofnęłam się odruchowo.

– Wiesz, co mnie doprowadza do szalu? – spytał.

Spodziewał się najwyraźniej jakiejś odpowiedzi, więc pokręciłam znacząco głową.

– Że jesteś taką straszliwą hipokrytką. Patrzysz na mnie i umierasz ze strachu. I gdzie tu sprawiedliwość?

Zacisnął dłonie w pięści.

– Hipokrytką? A dlaczego to, że boję się potwora, czyni ze skrytkę?

– Ha – Zazgrzytał zębami. – Żebyś tak mogła się posłuchać!

– Co ja takiego powiedziałam?

Jacob zrobił dwa kroki do przodu i wyprężył się dumnie.

– Przykro mi, że nie jestem tym potworem, którego ci trzeba Bello. Tylko krwiopijcy to równe chłopaki, co?

Zerwałam się, wyprowadzona z równowagi.

– Nie chodzi mi o to, kim jesteś, ale o to, co robisz!

– A co ja takiego niby robię? – obruszył się Jacob. Trząsł się z emocji.

Ni stąd ni zowąd, usłyszałam głos Edwarda. Nieomal przysiadłam ze zdumienia.

– Ostrożnie – ostrzegł mnie aksamitny baryton. – Przesadziłaś. Musisz pomóc mu się uspokoić.

Co on bredził? Co oni obaj bredzili? Czy wszyscy mężczyźni mojego życia postradali dziś rozum?

Posłuchałam jednak rozkazu. Dla tego głosu zrobiłabym wszystko.

– Jacob – zaczęłam słodko – czy naprawdę trzeba zabijać ludzi? Czy nie da się inaczej? Skoro niektórym wampirom udaje się przeżyć, nie posuwając się do mordowania, może i wy moglibyście się przestawić.

Wyprostował się błyskawicznie, jakbym poraziła go prądem. Zmarszczył czoło.

– Mamy przestać zabijać ludzi? – zdziwił się.

– A o czym jest cala ta rozmowa?

Przestał się trząść. W jego oczach pojawiła się nadzieja.

– Wydawało mi się, że o tym, jak bardzo brzydzisz się wilkołaków.

– Nie, nie brzydzę się wilkołaków. To, że bywasz wilkiem, mi nie przeszkadza, słowo. – Mówiąc to, zdałam sobie sprawę, że nie kłamię. Mimo swoich metamorfoz pozostawał Jacobem. – Przeszkadza mi tylko to, że giną ludzie. Niewinni ludzie, tacy jak Charlie czy ja. Nie mogę przymykać oczu na to, że…

– To wszystko? Naprawdę? – Nie pozwolił mi dokończyć.

Uśmiechnął się szeroko. – Boisz się mnie tylko, dlatego, że jestem mordercą? To jedyny powód?

– Chyba taki jeden wystarcza, prawda?

Wybuchł śmiechem.

– Jacob, to nie jest śmieszne!

– Wiem, wiem – przyznał, z trudem się powstrzymując. Jednym susem znalazł się przy mnie, a ja w jego niedźwiedzich objęciach.

– Szczerze, nie masz nic przeciwko temu, że od czasu do czasu zamieniam się w wielkie, włochate bydlę? – szepnął mi do ucha radośnie.

– Nnnie – wykrztusiłam. – Dddu… duszę się! Puścił mnie, ale pochwycił zaraz za obie ręce.

– Nigdy w życiu nie zabiłem człowieka – oświadczył. Przyjrzałam mu się uważnie – nie mógł być aż tak dobrym aktorem. Poczułam niewysłowioną ulgę.

– Nigdy?

– Nigdy – powtórzy! z powagą.

Teraz to ja go przytuliłam. Przypomniała mi się scena na klifie.

Po tym jak opowiedział mi o gangu Sama. Urósł od tamtego czasów.

Skrzat ściskał olbrzyma.

Tak jak wtedy, pogłaskał mnie czule po głowie.

– Przepraszam, że nazwałem cię hipokrytką.

– Przepraszam, że nazwałam cię mordercą.

Znowu się zaśmiał.

Przyszło mi coś na myśl i odwróciłam się, żeby nie mógł zobaczyć mojego wyrazu twarzy.

– A Sam? A inni? – spytałam z zaciśniętym gardłem. Zerknęłam na Jacoba. Uśmiech nie znikał.

– Jasne, że nie. Nie pamiętasz, jak na siebie wołamy?

Jako, że kilka sekund wcześniej wspominałam, jak dowiedziałam się o „sekcie”, nie miałam problemów z przywołaniem tej nazwy.

– Obrońcy?

– Zgadza się.

– Czegoś nie rozumiem. To, co jest grane? Kto zabija tych turystów?

Spoważniał. Robimy, co w naszej mocy. Staramy się ich chronić, ale jak na razie za każdym razem pojawiamy się na miejscu zbyt późno.

– Przed czym ich chronicie? Czy to naprawdę niedźwiedź?

– Bello, chronimy ludzi tylko przed jednym – przed naszymi śmiertelnymi wrogami. To, dlatego istniejemy – bo i oni istnieją.

Musiała minąć sekunda czy dwie, zanim zrozumiałam nie tyle, o jakiej rasie mowa, ale kim dokładnie jest tajemniczy zabójca.

Pobladłam.

Podniosłam dłoń do ust.

Pokiwał głową.

– Tobie akurat nie trzeba na szczęście nic więcej tłumaczyć.

– Laurent – szepnęłam. – Jeszcze tu jest.

Jacob wyglądał na zbitego z tropu.

– Jaki znowu Laurent?

Nie wiedziałam, od czego zacząć. W moim umyśle zapanował chaos.

– Widziałeś go, widziałeś go wtedy na polanie. – Czułam się dziwnie, przyznając, że rudawy wilk i Jacob to jedno i to samo.

Odgoniliście go w ostatniej chwili. Uratowaliście mi życie.

– Ach, ta ciemnowłosa pijawka? – Jacob zrobił taką minę jakby chciał splunąć. – To tak miał na imię? Zadrżałam.

– Co wam wtedy strzeliło do głowy? Mógł was zabić! Nawet nie wiesz…

Przerwał mi kolejny wybuch śmiechu.

– Bello, samotny wampir nie ma szans w starciu z tak dużą sforą, co nasza! Poszło nam tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy porządnie się zabawić!

– Co poszło wam szybko?

– Zabicie tego drania, który chciał zabić ciebie. Nigdy nie zabiłem żadnego człowieka – podkreślił – ale wampiry to nie ludzie.

– Za…zabiłeś Laurenta? – wymamrotałam bezgłośnie.

55
{"b":"103759","o":1}