Литмир - Электронная Библиотека

– Tak…ślinka napływa do ust.

Za kilka sekund miał mnie dopaść. Napięłam mięśnie. Niemal zamknęłam oczy. Gdzieś w tyle mojej czaszki pobrzmiewały echa charkotu Edwarda. Jego imię przebiło się niespodziewanie przez wszystkie zapory, którymi do tej pory odgradzałam je od swojej świadomości. Edward, Edward, Edward. Lada moment miałam umrzeć. Było mi już wszystko jedno, czy coś zaboli mnie, czy nie.

Edward, kocham cię.

Spod półprzymkniętych powiek dostrzegłam, że Laurent przestał nagle rozkoszować się moją wonią i obrócił raptownie głowę. Byłam rzecz jasna ciekawa, co przykuło jego uwagę, ale bałam się oderwać wzrok od jego twarzy i podążyć za jego spojrzeniem. Mógł wykorzystać moją chwilową dekoncentrację, by się rzucić, nawet jeśli miał nade mną na tyle dużą przewagę, by nie potrzebować tego typu forteli.

– A niech mnie… – szepnął.

Nie wierzyłam własnym oczom. Teraz to Laurent cofał się w przestrachu.

Cóż takiego przedłużało mi życie? Nie mogąc się dłużej powstrzymywać zerknęłam na łąkę. Była pusta. Zerknęłam na Laureata. Stąpał wolno tyłem, chyba niezdecydowany, czy powinien rzucić się do ucieczki, czy też raczej nie. I nadal się w coś wpatrywał, w coś, czego nie widziałam.

Znów zerknęłam na łąkę.

Z pomiędzy drzew wynurzał się wielki, ciemny kształt. Bestia skradała się bezszelestnie w kierunku wampira. Wysokością w kłębie dorównywała koniowi, ale była znacznie od konia szersza o wiele bardziej muskularna. Kiedy rozwarła pysk, ukazując rząd ostrych zębisk, przez polanę przetoczyło się niskie warknięcie przedłużonego grzmotu.

Słynny niedźwiedź we własnej osobie.

Chociaż tak naprawdę nie był żadnym niedźwiedziem, nie miałam wątpliwości, że to właśnie o tym zwierzęciu opowiada cała okolica. Z daleka każdy musiał brać je za grizzly, bo, za co inne? Żaden inny gatunek spotykany w tutejszych lasach nie osiąga] ta kich rozmiarów.

Żałowałam, że tak jak innym, nie było mi dane oglądać go właśnie z daleka. Potwór sunął wśród traw zaledwie trzy metry ode mnie.

– Ani drgnij! – nakazał mi szeptem głos Edwarda.

Gapiłam się na monstrum, zachodząc w głowę, czym tak właściwie jest. Krótkie sterczące uszy, długi puszysty ogon… Budową ciała i sposobem poruszania się najbardziej przypominał psa. Mój struchlały mózg pracował z dużym wysiłkiem. Nasuwało mi się tylko jedno rozwiązanie zagadki, jednak bardzo nieprawdopodobne. Nigdy nie przypuszczałam, że wilki mogą być takie duże!

Z gardła bestii dobyło się kolejne przeciągłe warknięcie. Wzdrygnęłam się.

Laurent zbliżał się już do linii drzew. Nie rozumiałam motywów jego postępowania. Dlaczego się wycofywał? Owszem, wilczysko porażało rozmiarem, ale było tylko zwierzęciem. Z jakiego powodu wampir miałby bać się zwierzęcia? Czyż jego pobratymcy nie polowali w pojedynkę na niedźwiedzie i pumy? Ale Laurent się bał, widziałam to wyraźnie. W jego oczach, tak jak w moich własnych, malował się strach.

Jakby w odpowiedzi na to pytanie, z lasu wyłoniły się jednocześnie dwa kolejne wilki. Szły śladem pierwszego, łeb w łeb niczym jego obstawa. Jeden był ciemnoszary, a drugi brązowy, oba nieco mniejsze od swojego czarnego przywódcy. Wszystkie wpatrywały się intensywnie w Laurenta.

Zanim dotarło do mnie, co się dzieje, z zarośli wyszły jeszcze Najwyraźniej już wcześniej ustawiły się w szyku bojowym.

Cała piątka, podobnie jak klucz gęsi, tworzyła teraz literę „v”. Oznaczało to, że znajdowałam się na ścieżce jednego z nich, basiora o rdzawobrązowej sierści. Odruchowo odskoczyłam w tył, zaczerpując głośno powietrza.

Natychmiast znieruchomiałam, ale byłam przekonana, że swoją idiotyczną reakcją ściągnęłam na siebie całą watahę. Dlaczego Laureat nie zaatakował? Poradziłby sobie ze stadem w pięć minut.

Miał rację wolałam śmierć z jego ręki niż być rozszarpaną przez drapieżniki.

Na szczęście tylko wilk będący najbliżej mnie, ten rdzawobrązowy odwrócił głowę. Na ułamek sekundy nasze oczy się spotkały bestii były ciemnobrązowe, prawie czarne. Wydały mi zbyt rozumne jak na oczy dzikiego zwierzęcia.

Kiedy tak patrzyliśmy się na siebie, pomyślałam ni z tego, ni z owego o Jacobie. Po raz drugi tego dnia byłam wdzięczna losowi, że wybrałam się do lasu sama, że nie zaciągnęłam przyjaciela na polanę pełną potworów. Gdyby ze mną przyjechał, czułabym się współwinna jego śmierci. Rozległ się trzeci ryk przewodnika stada, a rdzawobrązowy samiec przeniósł wzrok z powrotem na Laurenta. I ja na niego zerknęłam.

Mężczyzna nie ukrywał, ze jest zszokowany i przerażony. To pierwsze rozumiałam, ale z tym drugim nie umiałam się pogodzić. Przerażony wampir? To nie miało sensu. Tym większe było moje zdumienie, kiedy Laurent obrócił się nagle na pięcie i zniknął pośród drzew.

Po prostu uciekł!

Wilki nie zwlekały ani sekundy. Warcząc i kłapiąc zębami, rzuciły się za ofiarą. Kilka potężnych susów wystarczyło, by i po nich pozostało jedynie wspomnienie. Instynktownie zatkałam sobie uszy, odgłosy pogoni ucichły zaskakująco szybko. I znów byłam na łące zupełnie sama.

Ugięły się pode mną kolana. Przykucnęłam, wspierając się na dłoniach. Bezgłośnie szlochałam. Wiedziałam, że muszę odejść, odejść stąd jak najszybciej, wilki mogły dopaść Laurenta w kilka minut i wrócić po mnie a może Laurent zmienił zdanie i stanął jednak do pojedynku? Może to on miał po mnie wkrótce wrócić?

Ucieczka była czymś oczywistym, ale tak bardzo dygotałam, że nie mogłam wstać.

Moje myśli krążyły chaotycznie wokół tego, co się stało. Elementy układanki nie dawały się złożyć w logiczną całość.

Wampir, który się boi zgrai przerośniętych psów! Ich zęby, choć z pozoru groźne, nawet nie zadrasnęłyby jego granitowej skóry.

Wilki natomiast powinny były ominąć Laurenta szerokim łukiem. Jeśli natomiast, ze względu na imponujące rozmiary, przywykły niczego się nie lękać, nie miały powodu, by go gonić, Wątpiłam, żeby pachniał jak coś jadalnego. Czemu nie wybrały mnie – apetycznie pachnącej, bezbronnej, ciepłokrwistej?

Nic nie trzymało się kupy.

Wysokie trawy zafalowały, jakby coś się przez nie przedzierało. Zerwałam się i rzuciłam się biegiem przez las. Nie zatrzymałam się nawet wtedy, kiedy dotarł do mnie podmuch.

Następne kilka godzin było męczarnią. Droga powrotna zajęła mi trzy razy więcej czasu niż odnalezienie łąki. Z początku me zwracałam uwagi, w którą stronę zmierzam – liczyło się tylko to, ze oddalam się od tamtego upiornego miejsca. Kiedy w końcu oprzytomniałam, znajdowałam się w nieznanej sobie części puszczy Przypomniałam sobie o kompasie. Zerknęłam na tarczę, ale wciąż tak bardzo trzęsły mi się ręce, że aby cokolwiek odczytać, musiała położyć go na ziemi. Odtąd powtarzałam tę operację, co kilka minut kierując się wytrwale na północny zachód.

Gdy przystawałam i nie było słychać, jak mlaszczę butami w błocie, przyprawiały mnie o kołatanie serca dobiegające spośród liści szmery. W pewnym momencie tak przeraził mnie okrzyk sójki, że odskoczyłam i wpadłam w gęstą kępę młodych świerków, haratając sobie przedramiona i brudząc włosy kroplami żywicy. Innym razem zaskoczona przez wiewiórkę, zaczęłam krzyczeć, że rozbolały mnie własne uszy.

Wyszłam wreszcie na drogę jakieś półtora kilometra od miejsca, w którym zaparkowałam samochód. Mimo zmęczenia, zmusiłam się do pokonania ostatniego odcinka sprintem. Zanim dotarłam do furgonetki, znowu się rozpłakałam. Zasiadłszy za kierownicą najpierw zablokowałam drzwiczki z obu stron od środka i dopiero wtedy przekręciłam kluczyk w stacyjce. Znajomy ryk silnika dodał mi otuchy, pozwolił zapanować nad łzami. Docisnąwszy gaz do dechy, ruszyłam w stronę szosy. Kiedy dojechałam do domu, byłam dużo spokojniejsza, ale jednak nie w najlepszej formie. Na podjeździe zastałam radiowóz Charliego. Uświadomiłam sobie, że słońce chyli się już ku zachodowi. Od mojej potwornej przygody minęło wiele godzin.

– Bella? – zawołał Charlie, słysząc, że zatrzaskuję za sobą drzwi i pospiesznie zamykam je na wszystkie zamki.

44
{"b":"103759","o":1}