Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tylko tyle? – Eye wzruszyła ramionami. – Jasne, powinnam mieć jeden wolny.

Nadine przekrzywiła głowę, podniosła dwa palce i przybrała błagalny wyraz twarzy.

– Dwa?

– Będę się lepiej bawić, jeśli przyprowadzę ze sobą chłopaka. Bądź człowiekiem.

– Bycie człowiekiem czasami jest cholemie trudne. Zobaczę. co się da zrobić.

– Dzięki. – Nadine poderwała się na nogi. – Muszę lecieć do biura federalnego rozstawić sprzęt. Włącz ekran i patrz, jak ich zniszczę.

– Postaram się.

– Czołem, Peabody. – Nadine zauważyła ją w ostatniej chwili. Machnęła na pożegnanie ręką i wybiegła.

– Peabody, nie wiem, czy znajdę jakiś ekran, żeby obejrzeć konferencję. Dopilnuj, żeby ktoś to nagrał – poleciła Eye.

– Tak jest. Nie musisz w tym osobiście uczestniczyć?

– Nie. Federalni będą sami. – Eye otworzyła komputer i wróciła do przeglądania dokumentów. – Zarządzam odprawę dla ekipy. Sprawdź, czy Feeney i McNab zdążą na szesnastą zero zero. I zarezerwuj salę konferencyjną.

Asystentka w duszy się skrzywiła, ale kiwnęła głową.

– Tak jest. Rozmawiałam z Charlesem Monroem.

Choć myślami była gdzie indziej, uwagę Eye przykuł chłodny ton dziewczyny.

– Jakiś problem? – zapytała, patrząc jej w oczy.

– Nie, pani porucznik. Skojarzył Yosta i potwierdził, że regularnie bywa w operze. Zawsze przychodzi na premiery. Jedna klientek Charlesa go rozpoznała. Powiedziała, że nazywa Martin K. Roles i jest przedsiębiorcą.

– Mamy jeszcze jeden pseudonim. Swietnie. Zaraz to sprawdzę. Jak nazywa się ta klientka?

– Charles nie chciał podać jej danych. Zaproponował, że sam się z nią skontaktuje i zapyta, skąd zna Rolesa. Jeśli… – Peabody odchrząknęła, bo czuła dziwny ucisk w gardle. – Jeśli informacje me będą wystarczająco dokładne, wtedy go przycisnę.

– Dobra, na razie wystarczy to, co masz. – Zołądek Eye zaczął się kurczyć. Asystentka miała w oczach łzy, a usta jej drżały. – Peabody, co się z tobą dzieje? – zapytała ostro.

– Nic.

– Czy ty aby nie zamierzasz mi tu płakać? Wiesz, że nie znoszę, kiedy płaczesz na służbie.

– Nie płaczę. – Jeszcze nie, ale niewiele brakowało, żeby zaczęła. – Po prostu źle się czuję. To wszystko. Zastanawiam się, czy nie mogłabym się zwolnić z odprawy?

– Zjadłaś za dużo frytek sojowych – stwierdziła z ulgą Eye. – Jeśli źle się czujesz, idź do szpitala, niech ci dadzą jakieś proszki. Prześpij się pół godziny. – Kiedy zerknęła na zegarek, żeby sprawdzić czas, dobiegło ją ciche, stłumione chlipnięcie.

Podniosła głowę. Nagle do niej dotarło.

– Cholera! Niech to wszyscy diabli! Znów zadawałaś się z McNabem, tak?

– Wolałabym, żebyś nie wymieniała przy mnie tego nazwiska – powiedziała Peabody, próbując uratować resztki godności.

– Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam. Po prostu wiedziałam. – Eye poderwała się na równe nogi i z całej siły kopnęła biurka.

– Powiedział, że jestem…

– Milczeć! – Eye podniosła ręce, jak gdyby chciała zatrzymać spadający meteoryt. – O nie, nic z tego. Nie będziesz mi opowiadać tych bredni. Nie mam zamiaru tego wysłuchiwać. Nie chcę wiedzieć, nie chcę słyszeć, nie chcę o tym myśleć. Koniec. To jest posterunek, a ty jesteś gliną – wyrzucała z siebie słowa, przestraszona widokiem łez w ciemnych oczach Peabody.

– Tak jest.

– O rany. – Eye chwyciła się za głowę, sprawdzając, czy jej mózg nadal jest na swoim miejscu. – No dobra, a teraz posłuchaj. Idź do szpitala i zażyj coś na uspokojenie. Połóż się na chwilę, a potem weź się w garść. Masz być na odprawie. Sama wszystko przygotuję, a ty zachowuj się jak policjant. Prywatne sprawy zostaw sobie na wieczór.

– Tak jest. – Peabody, pochlipując, odwróciła się.

– Peabody? Chyba nie chcesz, żeby cię widział w takim stanie?

Asystentka oprzytomniała. Wyprostowała się i poprawiła mundur.

– Nie. – Wytarła ręką nos. – Nie – powtórzyła i wyszła.

– No i dobrze – mruknęła do siebie Eye i usiadła przy biurku, by zająć się obowiązkami swojej podwładnej.

W drugim końcu budynku panowała zupełnie inna atmosfera. Korytarze były tu szersze, a podłogi dokładniej umyte. W kabinach, zabudowanych najlepszym sprzętem, na jaki stać policję, pracowali policjanci w cywilu. Większość w gustownych garniturach, kilku preferowało mniej zobowiązujący styl.

Szum komputerów, nieustające brzęczenie, pikanie i dzwonienie brzmiały tu jak muzyka. Na ekranach ściennych migały zdjęcia, tabele i niekończące się sznury danych.

Na tyłach biura znajdowały się trzy pomieszczenia konferencyjne przystosowane do prowadzenia symulacji holograficznych. Równie często wykorzystywano je w celach prywatnych, do projekcji fantazji, romantycznych przerw czy po prostu drzemek.

W Wydziale Przestępstw Elektronicznych zawsze panował hałas i tłok. Sciany pomalowano na stymulującą pracę mózgu czerwień.

Przekroczywszy próg, Roarke rozejrzał się z zawodową ciekawością. Stwierdził, że pracują na całkiem przyzwoitym sprzęcie, choć nie dalej jak za pół roku będą zmuszeni uznać go za przestarzały. Był właścicielem pewnej firmy, prowadzącej prace badawczo-rozwojowe, w której niedawno oddano do użytku prototyp komputera laserowego. Tylko patrzeć, jak na rynku pojawi się superszybki model, przy którym w miarę niezły sprzęt policji jednak nie będzie miał najmniejszych szans.

Zanotował w pamięci, że powinien skontaktować któregoś z dyrektorów marketingowych z działem inwestycji nowojorskiej policji. Pomyślał, że urządzenie drugiego domu żony może przynieść całkiem niezły dochód.

W jednej z tych higienicznych kabin zauważył McNaba. Ruszył w jego stronę, bezbłędnie pokonując labirynt korytarzy. Prawie wszyscy mieli na głowach zestawy słuchawkowe, krążyli po całym pomieszczeniu, przekazując sobie informacje i nieustannie wstukując nowe dane do podręcznych komputerów. Tylko jeden McNab oparł łokcie na stole, wbił w ścianę niewidzący wzrok siedział w kompletnym bezruchu.

– Ian.

McNab poderwał się, uderzając kolanami w biurko. Zaklął, jak to zwykle w takich wypadkach, i spojrzał na Roarke”a.

– Cześć. Co ty tu robisz?

– Chciałem się zobaczyć z Feeneyem.

– Jasne. Jest u siebie w gabinecie. Tamtędy. – McNab wskazał korytarz. – Tam na prawo. Drzwi powinny być otwarte.

– Dzięki. Coś się stało?

McNab wzruszył kościstymi ramionami.

– Kobiety.

– No tak. A dokładniej?

– Dokładniej to nie są tego warte.

– Jakieś problemy z Peabody?

– Już nie. Pora, żebym wrócił do tego, co robię najlepiej. Umówiłem się na dziś wieczór zjedną rudą. Ma najpiękniejsze piersi, jakie może stworzyć ludzka ręka, i nosi czarną skórzaną bieliznę.

– Rozumiem. – A ponieważ faktycznie dobrze go rozumiał, poklepał McNaba po plecach. – Przykro mi.

– Hej. – McNab wyprostował się, udając, że nie ma ściśniętego żołądka i wcale nie czuje się tak, jakby w brzuchu nosił ołowiany odważnik. – Poradzę sobie. Ruda ma siostrę. Może zrobimy jakiś sympatyczny trójkąt. – Brzęczyk łącza rozwiał ekscytującą wizję wieczoru. – Mam robotę.

– Nie będę ci dłużej przeszkadzał.

Roarke minął rząd kabin i zapracowanych detektywów i wszedł w wąski korytarz prowadzący do gabinetu Feeneya. Drzwi rzeczywiście były otwarte. Feeney siedział za biurkiem. Rozczochrane włosy sterczały mu na wszystkie strony, a jego rozbiegane oczy próbowały objąć dane migoczące na trzech ekranach ściennych równocześnie.

Zauważył, że ma gościa. Podniósł na powitanie rękę, ale nadal nie odrywał wzroku od ekranów, Po chwili zaczął mrugać.

– Zapisz, opracuj dane porównawcze bieżącego dokumentu i pliku AB-286. Rezultaty wyświetl po otrzymaniu polecenia.

Dopiero teraz oparł się i spojrzał na Roarke”a.

– Nie spodziewałem się twojej wizyty.

– Wybacz, że przeszkadzam.

– I tak chwilę potrwą, zanim będę miał wyniki.

– Ty jesteś taki wolny czy sprzęt? – zapytał z uśmiechem Roarke.

– I ja, i komputer. Skanuję nasze akta, szukam osób, które mogły zlecić Yostowi wykonanie poszczególnych zadań. Może uda mi się znaleźć jakiś punkt zaczepienia. – Feeney sięgnął do miski z orzeszkami. – Bolą mnie od tego oczy. Całymi godzinami wpatruję się w ekrany. Znowu będę musiał się leczyć.

46
{"b":"102534","o":1}