Rozdział 97
Tego samego ranka gdzieś na piątym piętrze szpitala Supermózg był niesamowicie wkurzony na swojego lekarza. Ten durny, bezużyteczny palant nie pozwolił mu wyjść na miasto! Psychiatra chciał wiedzieć, co się dzieje, dlaczego pacjent ostatnio się zmienił? Co ukrywa?
Supermózg dostawał szału w swoim nędznym pokoiku. Tylko na kogo naprawdę się wścieka, oprócz lekarza? Zastanowił się nad tym, potem usiadł i napisał list z pogróżkami.
PAN PATRICK LEE
WŁAŚCICIEL MIESZKANIA
SZANOWNY PANIE
Nie rozumiem pana, do jasnej cholery! W dobrej wierze podpisafem naszą umowę najmu z uzgodnionymi poprawkami. Wywiązuję się z niej, a pan nie! Zachowuje się pan tak, jakby ta umowa nie istniała.
Przypominam, że jeśli bierze pan ode mnie pieniądze, pańskie mieszkanie jest moim domem.
Ten list będzie dowodem, że postępuje pan bezprawnie.
Niech pan przestanie przyklejać mi do drzwi kartki grożące eksmisją. Co miesiąc w terminie płacę czynsz!
Niech pan do mnie nie wydzwania, nie wydziera się tym swoim kantońskim dialektem i nie zawraca mi głowy.
Niech pan mnie nie dręczy!
Proszę po raz ostatni.
Niech pan przestanie znęcać się nade mną!
Natychmiast.
Bo inaczej ja się nad panem poznęcam!!!
Przestał pisać. Potem długo i dokładnie analizował treść dopiero co napisanego listu. Traci panowanie nad sobą. Lada moment wybuchnie.
Wyłączył komputer i wyszedł na korytarz. Jak zwykle przybrał minę debila. Otaczały go same czubki. W szlafrokach, na wózkach, nago.
Czasami, właściwie bardzo często, nie był w stanie uwierzyć, że tu przebywa. Ale o to właśnie chodziło. Nikt się nie domyśli, że jest Supermózgiem. Nikt go tutaj nie znajdzie. Nigdy. Był tutaj absolutnie bezpieczny.
A potem zobaczył detektywa Aleksa Crossa.
Rozdział 98
Kiedy wszedłem na „piątkę”, niemal usłyszałem, jak napina się cienka, czerwona linia między normalnym życiem i obłędem.
Oddział wyglądał typowo: wszędzie spłowiały róż i szarość, pęknięcia w ścianach, pielęgniarze z tacami lekarstw w kubeczkach, znerwicowani pacjenci w pasiastych piżamach i brudnych szlafrokach. Już to widziałem. Z wyjątkiem jednego: personel miał gwizdki, żeby w razie potrzeby wezwać pomoc. Zapewne zdarzały się tu ataki szaleńców.
Oddział psychiatryczny zajmował czwarte i piąte piętro. Na „piątce” było trzydziestu jeden weteranów w wieku od dwudziestu trzech do siedemdziesięciu pięciu lat. Uważano ich za niebezpiecznych dla siebie i otoczenia.
Zacząłem poszukiwania. Dwaj pacjenci pasowali do opisu Macdougalla: byli wysocy i potężnie zbudowani. Jeden nazywał się Cletus Andersen i nosił szpakowatą brodę. Po zwolnieniu z wojska podpadł policji w Denver i Salt Lake City.
Znalazłem go w świetlicy. Minęła dziesiąta, a on ciągle był w piżamie i brudnym szlafroku. Gapił się w telewizor na ścianie. Nie wyglądał na supersprytnego przestępcę.
W sali stało kilkanaście brązowych, plastikowych krzesełek i koślawy stolik do kart. W powietrzu wisiał gęsty dym papierosowy. Clete Andersen palił. Usiadłem obok, przed telewizorem, i skinąłem głową na powitanie.
Odwrócił się i wypuścił kółko z dymu.
– Nowy, zgadza się? – zapytał. – Zagrasz w bilard?
– Mogę spróbować.
Uśmiechnął się, jakby wziął to za żart.
– A masz klucze od sali bilardowej?
Wstał, nie czekając na odpowiedź. Albo może zapomniał, że o coś pytał. Wiedziałem z jego akt, że jest porywczy, ale teraz był na valium. Całe szczęście. Miał dwa metry wzrostu i ważył ponad sto dwadzieścia kilo.
W sali bilardowej było zaskakująco przyjemnie. Dwa wielkie okna wychodziły na plac ćwiczeń ogrodzony murem. Otaczały go klony i wiązy. W gałęziach drzew świergotały ptaki.
Byłem sam na sam z Andersenem. Czy ten wielki facet to Supermózg? Jeszcze nie wiedziałem. Gdyby walnął mnie kulą albo kijem bilardowym, to co innego.
Zagraliśmy ośmioma bilami. Nie był zbyt dobry. Celowo pudłowałem, żeby dać mu szansę, ale nie połapał się w tym. Miał szkliste oczy.
– To jak ukręcanie łebków tym pieprzonym sójkom! – mruknął wściekle, kiedy nie wykorzystał kolejnej okazji.
– A co z nimi nie tak? – zapytałem.
– One są na dworze, a ja tutaj – odpowiedział.
Potem spojrzał na mnie spode łba.
– Nie próbuj ze mnie nic wyciągać, okay? Znalazł się wielki spec od zdrowia psychicznego. Wielkie gówno. Graj.
Umieściłem bilę w rogu, potem znów celowo spudłowałem. Andersen długo się przymierzał do następnego uderzenia. Za długo, pomyślałem. Nagle wyprostował się. Popatrzył na mnie groźnie, jakby coś mu się we mnie nie spodobało. Zesztywniał i napiął mięśnie potężnych ramion. Był spasiony, ale miał budowę zawodowego zapaśnika.
– Coś mówiłeś, wielki specu?
– Nie.
– To miało być śmieszne? Wiesz, że nie cierpię tych pieprzonych sójek.
Pokręciłem głową.
– Nic nie mówiłem.
Andersen odszedł od stołu i zacisnął ogromne łapska na kiju bilardowym.
– Mógłbym przysiąc, że słyszałem, jak pod nosem nazwałeś mnie cipą. A może ciotą? Albo cieniasem? Coś w tym stylu.
Spojrzałem mu prosto w oczy.
– Skończyłeś grać, Andersen? To odłóż kij.
– Spróbuj mnie zmusić. Może myślisz, że ci się uda, bo jestem cipą?
Przyłożyłem służbowy gwizdek do ust.
– Jestem tu nowy. Zależy mi na tej pracy. Nie chcę żadnych kłopotów.
– To źle trafiłeś, frajerze. Sam jesteś pieprzoną cipą.
Andersen rzucił kij na stół i ruszył do drzwi. Po drodze potrącił mnie ramieniem.
– Uważaj, co gadasz, czarnuchu – powiedział i splunął.
Złapałem go i obróciłem twarzą do siebie. Był cholernie zaskoczony. Chciałem, żeby poczuł moją siłę. Patrzyłem na niego. Jak się zachowa sprowokowany?
– To ty uważaj, co gadasz – wycedziłem szeptem. – Lepiej do mnie nie podskakuj.
Puściłem go. Odwrócił się i wyszedł z sali. Miałem nadzieję, że jest Supermózgiem.
Rozdział 99
Najbardziej obawiałem się tego, że Supermózg może zniknąć na zawsze. Polowanie na niego stawało się raczej czekaniem albo modleniem się, żeby zostawił jakiś ślad.
Zmiany dyżurów w szpitalu zaczynały się od półgodzinnego przekazywania sobie przy kawie raportów o każdym pacjencie. Powtarzały się terminy „afekt”, „podatność”, „interakcja” i oczywiście „pourazowe zaburzenia emocjonalne”. Cierpiała na to co najmniej połowa chorych.
Poprzednia zmiana skończyła pracę, moja zaczęła. Głównym zadaniem doradcy psychiatrycznego jest interakcja z pacjentami. Miałem okazję przypomnieć sobie, dlaczego zostałem psychologiem.
Wróciłem do przeszłości. Czułem i rozumiałem ich urazy. Otaczający świat wydawał im się niebezpieczny. Nie ufali ludziom. Wątpili w siebie i mieli poczucie winy. Stracili wiarę i hart ducha. Dlaczego Supermózg wybrał to miejsce na swoją kryjówkę?
Mój ośmiogodzinny dyżur wiązał się z kilkoma specyficznymi obowiązkami. O siódmej liczenie sztućców w kuchni. Gdyby czegoś brakowało – co zdarzało się rzadko – musiałbym przeszukać pokoje. O ósmej spotkanie sam na sam z pacjentem nazwiskiem Copeland. Miał skłonności samobójcze. Od dziewiątej regularne sprawdzanie, gdzie jest każdy pacjent. Robiłem to co piętnaście minut według tablicy obok dyżurki pielęgniarek. Jednocześnie wyrzucałem śmiecie. Ktoś musiał opróżniać kubły.
Przy każdym podejściu do tablicy stawiałem kredą znaczki obok nazwisk najbardziej podejrzanych. Po godzinie miałem siedmiu.
James Gallagher znalazł się na mojej liście po prostu dlatego, że posturą przypominał Supermózga. Był wysoki i potężny. Wydawał się czujny i inteligentny.
Frederic Szabo miał zezwolenie na wychodzenie do miasta, ale wyglądał na tchórzliwego. Wątpiłem, czy mógł być zabójcą. Od powrotu z Wietnamu włóczył się po kraju. Nigdzie nie pracował dłużej niż kilka tygodni. Czasami opluwał personel szpitala, ale nic poza tym.