Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Nie mieliśmy wyboru. Mogliśmy tylko starać się rzucać worki jak najbliżej jeden od drugiego. Zmęczenie bardzo obniżyło sprawność naszych mięśni. Czułem się tak, jakbym poruszał się we śnie. Ubranie miałem mokre od potu, bolały mnie ręce i nogi.

– Szybciej! – rozkazał głos. – Pokaż nam swoją kondycję, agentko Cavalierre!

Rzeczywiście nas widział? Możliwe. Na to wyglądało. Bez wątpienia rozmawiał z nami z lasu. Ilu ich tam było?

Wyrzuciliśmy dziewięć worków tuż przed ostrym zakrętem. Nie mogliśmy zobaczyć, co się dzieje pięćdziesiąt metrów za nami. Jęcząc i przeklinając, padliśmy na podłogę.

– Niech ich szlag… – wysapała Betsey. – Udało im się. Uciekną z forsą. Żeby ich jasna cholera!

Znów włączyło się handie-talkie. Jeszcze z nami nie skończył.

– Dzięki za pomoc. Jesteście najlepsi. Zawsze dostaniecie pracę w sklepie przy pakowaniu zakupów. To może być niezłe wyjście po dzisiejszym dniu.

– Ty jesteś Supermózgiem? – zapytałem.

Cisza na linii.

Głos umilkł, tym razem na dobre. Pieniądze i diamenty znikły. I nadal mieli wszystkich zakładników.

Rozdział 63

Cavalierre, Doud, Walsh i ja wysiedliśmy na najbliższej stacji, jedenaście kilometrów dalej.

Czekały na nas dwa czarne suburbany. Przy samochodach stało kilku agentów FBI z karabinami. Na dworcu zebrał się tłum ludzi. Pokazywali sobie broń i agentów, jakby zobaczyli drużynę „Washington Redskins”.

Dostaliśmy ostatnie informacje.

– Zdążyli zniknąć z lasu – powiedział jeden z agentów. – Kyle Craig już tu jedzie. Zablokowaliśmy drogi, ale to działanie w ciemno. Choć jest i dobra wiadomość. Być może znajdziemy autokar. Trafiliśmy na ślad.

Chwilę później połączyli nas z pewną starszą kobietą z Tinden, małego miasteczka w Wirginii. Podobno widziała autokar. Chciała rozmawiać tylko z policją. Nie miała zaufania do FBI i ich metod.

Ledwo się przedstawiłem, zaczęła opowiadać. Sprawiała wrażenie osoby bardzo nerwowej.

Nazywała się Isabelle Morris. Zauważyła autokar wśród pól w hrabstwie Warren. Zaczęła coś podejrzewać, bo była właścicielką lokalnej linii autobusowej, a tego pojazdu nie znała.

– Niebieski w złote pasy? – zapytała Betsey. Nie zdradziła, że jest z FBI.

– Zgadza się – przytaknęła pani Morris. – Żaden z moich. Nie wiem, po co tu przyjechał. To wiejska okolica. Tu nie ma nic ciekawego dla turystów.

– Zapamiętała pani numer rejestracyjny albo przynajmniej część? – spytałem.

Najwyraźniej poczuła się urażona tym pytaniem.

– Nie miałam powodu.

– Więc dlaczego zameldowała pani o tym autokarze miejscowej policji?

– Chyba mnie pan nie słuchał. Mówiłam już: autokar turystyczny nie ma tu po co przyjeżdżać. Poza tym, mój przyjaciel jest w lokalnym patrolu obywatelskim. Jestem wdową, rozumie pan. Właściwie to on zawiadomił policję. A czemu to pana tak interesuje, jeśli wolno spytać?

– Czy w autokarze byli pasażerowie?

Czekając na odpowiedź, wymieniliśmy z Betsey spojrzenia.

– Nie, tylko kierowca. Potężny chłop. Nikogo więcej nie widziałam. Ale dlaczego policja i to cholerne FBI tak się tym interesują?

– Za chwilę pani wyjaśnię. Nie zauważyła pani na autokarze żadnych znaków identyfikacyjnych? Tablicy z celem podróży? Logo? Wszystko, co by pani dostrzegła, mogłoby nam pomóc. Ludzie są w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

– O, Boże… Tak, coś zauważyłam. Z boku była nalepka „Odwiedźcie Williamsburg”. Przypomniałam sobie teraz. I coś jeszcze, chyba napis „Waszyngton na kołach”… Tak, prawie na pewno. Czy to w czymś wam pomoże?

Rozdział 64

Betsey już rozmawiała na drugiej linii z Kylem Craigiem. Ustalili, jak najszybciej zabrać nas do Tinden w Wirginii. Pani Morris omal nie zagadała mnie na śmierć. Ciągle przypominała sobie coś nowego. Podobno autokar skręcił w polną drogę niedaleko jej domu.

– Tam są tylko trzy farmy i wszystkie dobrze znam – mówiła. – Dwie graniczą z opuszczoną bazą wojskową, zbudowaną w latach osiemdziesiątych. Mogę sprawdzić, co tam się dzieje.

– Nie, nie – sprzeciwiłem się natychmiast. – Niech pani nie rusza się z domu. Już do pani jedziemy.

– Znam okolicę – zaprotestowała. – Mogę wam pomóc.

– Proszę na nas zaczekać. Już do pani jedziemy – powtórzyłem.

Obok stacji wylądował jeden ze śmigłowców FBI przeszukujących pobliskie lasy. W tym samym momencie przyjechał Kyle. Jeszcze nigdy tak się nie ucieszyłem na jego widok.

Betsey opowiedziała mu dokładnie, co chce zrobić w Wirginii.

– Podlecimy helikopterem jak najbliżej, ale tak, żeby nas nie zauważyli. Usiądziemy sześć do ośmiu kilometrów od Tinden. Nie potrzebuję dużych sił na ziemi. Wystarczy dwunastu dobrych ludzi, może nawet mniej.

Plan był dobry i Kyle go zaakceptował. Polecieliśmy. Po drodze skierował na miejsce znajomych agentów z Quantico.

Na pokładzie śmigłowca odebraliśmy informacje o okolicy, w której pani Morris widziała autokar. W bazie wojskowej była w latach osiemdziesiątych broń nuklearna.

– W kilku takich miejscach wokół Waszyngtonu międzykontynentalne pociski balistyczne trzymali pod ziemią – wyjaśnił Kyle. – Jeśli autokar stoi w betonowym silosie, helikoptery z czujnikami ciepła nie wykryją go.

Nasz śmigłowiec zaczął lądować na otwartej przestrzeni w pobliżu tutejszej szkoły średniej. Zerknąłem na zegarek. Dawno minęła szósta. Czy zakładnicy jeszcze żyją? Jaką sadystyczną grę prowadził Supermózg?

Za piętrowym szkolnym budynkiem z czerwonej cegły, sprawiającym sielankowe wrażenie, ciągnęły się zielone boiska. Wokoło było zupełnie pusto, jeśli nie liczyć czekających na nas dwóch sedanów i czarnej furgonetki. Znajdowaliśmy się jakieś sześć do ośmiu kilometrów od szosy stanowej, na której pani Morris widziała autokar.

Teraz siedziała w pierwszym sedanie. Miała chyba około osiemdziesiątki, ale dobrze się trzymała. Szczerzyła sztuczne zęby, choć wesoły uśmiech był tu z pewnością nie na miejscu. Czyjaś miła babcia, pomyślałem.

– Od której farmy zaczniemy? – zapytałem ją. – Gdzie tutaj mógłby się ktoś ukryć?

Myślała przez chwilę intensywnie, zmrużywszy szaroniebieskie oczy.

– Na farmie Donalda Browne’a – odrzekła w końcu. – Nikt na niej teraz nie mieszka. Browne umarł ostatniej wiosny, biedaczysko. Tam łatwo byłoby się schować.

Rozdział 65

– Jedź dalej. Nie zatrzymuj się – powiedziałem do naszego kierowcy, kiedy zbliżyliśmy się do farmy Browne’a przy szosie stanowej numer dwadzieścia cztery. Zrobił, co kazałem. Stanęliśmy za zakrętem, jakieś sto metrów dalej.

– Zauważyłem kogoś na podwórzu, Kyle. Opierał się o drzewo obok domu i obserwował szosę. Przyglądał się nam. Oni tam są.

Przed nami widziałem szczątki starej bazy rakietowej. Zastanawiałem się, czy znajdziemy w silosie autokar, którego nie mogły wykryć helikoptery apache. Jeśli chodzi o los zakładników z MetroHartford, nie byłem zbytnim optymistą. Supermózg nienawidził przecież towarzystw ubezpieczeniowych. Czy chodziło o zemstę?

Przypominałem sobie kolejne ofiary napadów na banki. Bałem się, że na farmie doszło do masakry. Porywacze ostrzegali nas: żadnych błędów, żadnych pomyłek. Takie reguły gry narzucali podczas skoków na banki. Czy coś się zmieniło?

– Podejdźmy do nich przez las – zaproponował Kyle. – Nie mamy czasu na bardziej wymyślną taktykę.

Skontaktował się z innymi jednostkami. Potem on, Betsey i ja pobiegliśmy przez gęsty las na północ. Jeszcze nie widzieliśmy farmy, ale nas też nikt nie mógł stamtąd zobaczyć.

Na szczęście las kończył się blisko domu. Gęste krzaki ciągnęły się niemal do samego podjazdu. Światła w środku budynku były pogaszone. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku.

Przez cały czas obserwowałem wartownika porywaczy. Stał niedaleko, plecami do nas. A gdzie reszta? I gdzie zakładnicy? Dlaczego w domu jest ciemno?

24
{"b":"102396","o":1}