– Co on tu robi, do cholery? – mruknął Kyle. Był tak samo zaintrygowany jak ja.
– Nie wygląda na czujkę – szepnęła Betsey. – Nie podoba mi się to.
– Mnie też nie – przyznałem. To nie miało sensu. Kto stawia na straży jednego człowieka? I po co porywacze mieliby tu jeszcze siedzieć?
– Zdejmujemy go – zadecydował cicho Kyle. – Potem wchodzimy do domu.
Rozdział 66
Dałem im znak, że ja to załatwię. Podkradłem się do wartownika szybko i prawie bezszelestnie. Zamachnąłem się pistoletem, facet dostał kolbą w głowę i upadł, nie wydawszy żadnego dźwięku. Za łatwo to poszło. Co jest grane, do cholery?
Betsey dołączyła do mnie w półprzysiadzie.
– Co to za czujka, do cholery, że dał się tak podejść? – szepnęła. – Przedtem zawsze byli bardzo ostrożni.
Z lasu za nami wyłoniło się kilku agentów. Betsey zatrzymała ich gestem. W domu nadal było ciemno i cicho. Cała scena wyglądała nierealnie i upiornie.
Kyle dał rozkaz do wejścia. Pobiegliśmy cicho naprzód. Nie napotkaliśmy już żadnych straży. Pułapka? Czekali na nas w środku? A co z panią Morris? Czyżby była z nimi?
Dobiegłem do domu z pierwszymi agentami. Poczułem, jak wzbiera we mnie lęk. Uniosłem mojego glocka i kopniakiem otworzyłem drzwi. Nie wierzyłem własnym oczom. Omal nie krzyknąłem.
Zakładnicy byli w salonie. Cała grupa. Wszyscy cali i zdrowi. Gapili się na mnie z przerażeniem. Policzyłem ich szybko: szesnaście kobiet, dwoje dzieci i kierowca. Nikt nie zginął. Mimo że złamaliśmy zasady.
– Gdzie są porywacze? – zapytałem cicho. – Ktoś z nich jeszcze tu jest?
Ciemnowłosa kobieta wystąpiła naprzód.
– Zostawili wartowników wokół domu. Jeden stoi pod wiązem od frontu.
– Już nie – powiedziała Betsey. – A innych nie zauważyliśmy. Proszę, żeby wszyscy tu zostali, a my się tymczasem rozejrzymy.
Agenci FBI rozbiegli się po domu. Kilka kobiet zaczęło płakać, kiedy zrozumiały, że wreszcie są uratowane.
– Zagrozili, że nas zabiją, jeśli spróbujemy stąd wyjść przed świtem. Opowiedzieli nam o rodzinach Buccierich i Casselmanów – wykrztusiła przez łzy wysoka, ciemnowłosa kobieta. Nazywała się Mary Jordan i odpowiadała za grupę.
W domu nikogo nie znaleźliśmy. Nie natrafiliśmy na żadne ślady przestępców, ale technicy byli już w drodze. Autokar stał w baraku w starej bazie wojskowej.
Pół godziny później na farmę wtargnęła pani Morris. Kilku agentów próbowało ją zatrzymać, ale bez skutku. Pojawienie się starej kobiety stanowiło niemal komiczną puentę dramatycznych wydarzeń ostatnich kilku godzin.
– Dlaczego uderzyliście starego Buda O’Marę? To miły, tutejszy facet. Pracuje na parkingu dla ciężarówek. Powiedział, że zapłacili mu sto dolców, żeby tu stał i czekał. I zarobił setkę za dziurę w głowie. To zupełnie nieszkodliwy gość.
Kiedy w końcu przyjechały samochody ratownicze, nastąpiło cos dziwnego, ale przyjemnego. Zakładniczki zaczęły wiwatować na naszą cześć i klaskać. Odbiliśmy je. Nie pozwoliliśmy im umrzeć.
Ale ja wiedziałem swoje. Z jakiegoś powodu Supermózg nie chciał, żeby zginęły.
Część czwarta
Atak i odwrót
Rozdział 67
Rzecz jasna, nasze śledztwo wciąż stanowiło dla mediów temat dnia. Prasa dowiedziała się o Supermózgu i zaroiło się w niej od sensacyjnych nagłówków. Zdjęcie małego Buccieriego – jednej z pierwszych ofiar – zdobiło niemal każdy artykuł. Twarz chłopca zaczęła mi się śnić po nocach.
Pracowałem od dwunastu do szesnastu godzin dziennie. Mitchell Brand, który napadał na waszyngtońskie banki, był ciągle jednym z głównych podejrzanych FBI. Jego fotografia i dane wisiały wysoko na ścianie od ponad tygodnia. Nie mogliśmy go namierzyć, ale pasował do naszego portretu przestępcy. Ekipa dochodzeniowa szukała dowodów w miejscu, gdzie wyrzuciliśmy z pociągu okup. Technicy FBI badali każdy centymetr kwadratowy w domu na farmie Browne’a. W zlewie znaleźli ślady charakteryzacji teatralnej. Rozmawiałem z kilkoma zakładniczkami. Potwierdziły nasze podejrzenia, że porywacze mogli być ucharakteryzowani, nosić peruki i podwyższone buty.
Przez pierwsze dwa dni pracowałem z Sampsonem w Waszyngtonie. MetroHartford wyznaczyło milion dolarów nagrody za informacje o przestępcach. Oferta dotyczyła wszystkich, również członków gangu, których nie satysfakcjonowałaby ich część okupu.
Mitchella Branda szukaliśmy głównie w Waszyngtonie. Był czarny i miał trzydzieści lat. Podejrzewano go o sześć napadów na banki, ale nigdy go oficjalnie nie oskarżono. I nagle zniknął. W czasie operacji „Pustynna Burza” służył w armii w stopniu sierżanta. Słynął z tego, że lubił używać przemocy. Według kartotek wojskowych miał współczynnik inteligencji powyżej stu pięćdziesięciu.
Dowodów przybywało, ale rozgłos działał przeciwko nam. W biurze terenowym FBI urywały się telefony z informacjami, bez przerwy odbierano faksy. Nagle mieliśmy setki tropów do sprawdzenia. Zastanawiałem się, czy Supermózg nadal pracuje przeciwko nam.
Drugiego wieczoru po porwaniu kobiet z MetroHartford wpadł do mnie Sampson. Dochodziła jedenasta i przed chwilą wróciłem do domu. Wziąłem kilka zimnych piw i wyszliśmy na werandę.
– Miałem nadzieję zobaczyć dziś małego księcia – powiedział Sampson, kiedy usiedliśmy.
Podzieliłem się z nim najnowszymi wieściami. W każdym razie częścią.
– Będzie z nami mieszkał.
John wyszczerzył wielkie, białe zęby. Przypominały klawisze fortepianu.
– Wspaniała wiadomość, stary. Domyślam się, że Christine też.
Pokręciłem głową.
– Nie. Ciągle nie może się otrząsnąć po tym, co jej zrobił Geoffrey Shafer. Boi się o siebie i o nas. Nie chce mnie więcej widzieć. Między nami wszystko skończone.
Sampson przyjrzał mi się.
– Przecież było wam dobrze razem. Nie łapię, o co chodzi, stary.
– Ja też nie. Już od miesięcy. Zaproponowałem, że rzucę pracę w policji i pewnie tak bym zrobił. Ale powiedziała, że to nie ma znaczenia.
Popatrzyłem przyjacielowi w oczy.
– Straciłem ją, John. Próbuję z tym żyć, ale jestem załamany.
Rozdział 68
Późną nocą odezwał się mój pager. Sampson.
– Burdel nie z tej ziemi, Alex. Mówię poważnie.
– Gdzie jesteś? – zapytałem.
– W East Capitol Dwellings. Z Rakeemem Powellem. Jeden z jego kapusiów dał nam cynk. Chyba namierzyliśmy Mitchella Branda.
– I w czym problem?
– Rakeem zadzwonił do swojego porucznika, a tamten do szefa. Pittman ściągnął tu połowę waszyngtońskich gliniarzy.
Wkurzyłem się.
– To moje śledztwo, do cholery! Pittman mógł mnie zawiadomić.
– Dlatego dzwonię, stary. Lepiej rusz dupę.
Spotkałem się z Sampsonem przy osiedlu East Capitol. Według kapusia, tu zamelinował się Brand. Słyszałem, że blokowisko nazywają „subsydiowanym magazynem ludzkim”. Rzeczywiście, przypomina ciężkie więzienie. Budynki o wyglądzie bunkrów otaczają białe, zimne mury z żużlobetonu. Przygnębiający, ale dość typowy widok w Southeast. Mieszkający tu biedacy starają się jak mogą, żeby jakoś żyć w tych warunkach.
– To się wymknęło spod kontroli, Alex – zaczął narzekać Sampson, kiedy stanęliśmy obok siebie na skrawku brudnej ziemi między budynkami. – Za dużo spluw naraz. Gdzie kucharek sześć… sam wiesz. Szef detektywów znów się wygłupia.
Rozejrzałem się, pokręciłem głową i zakląłem. Cholerne zoo. Zauważyłem jednostkę specjalną SWAT, detektywów z wydziału zabójstw. I jak zwykle gapiów z sąsiedztwa. Czy Mitchell Brand mógł być Supermózgiem?
Szybko włożyłem kevlarową kamizelkę kuloodporną i sprawdziłem glocka. Potem poszedłem pogadać z szefem detektywów. Przypomniałem Pittmanowi, że to moje śledztwo, i nie mógł zaprzeczyć. Ale wyraźnie zaskoczył go mój widok.
– Przejmuję sprawę – oświadczyłem.