Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Dotknął małego biustu. Zdziwił się, że czuje pod bluzką stanik. Nie była taką hipiską, jak mu się zdawało. Rozebrał ją od pasa w górę i popatrzył na piersi.

Rozpiął martwej dziewczynie dżinsy i włożył palec do majtek. Ciało było trochę chłodne. Na pępku nosiła srebrny krążek. Dotknął go i pociągnął.

Zdjął jej ostrożnie szare szpilki na grubej podeszwie. Potem ściągnął obcisłe dżinsy. Panna Zielona miała jasnoniebieskie paznokcie u nóg.

Supermózg zsunął jej koronkowy stanik i zaczął ugniatać małe piersi. Ścisnął je razem i potarł. Potem uszczypnął twarde sutki. Chciał to zrobić od chwili, gdy ją poznał. Chciał, żeby ją trochę bolało. Może nawet bardzo.

Spojrzał w okno i na martwe ciała w pokoju.

– Chyba nikogo nie gorszę? – zapytał.

Zaciągnął Zieloną za nogi na wypłowiały dywan na środku salonu. Zdjął spodnie i dostał wzwodu. Już nigdy więcej tak nie zrobi. Może FBI ma rację: w końcu mógłby być schematycznym zabójcą. Może sam dopiero zaczyna rozumieć, kim naprawdę jest.

Ściągnął dziewczynie majtki i wsunął członek do jej pochwy.

– Jestem upiorem, panno Zielona – powiedział. – Szaleńcem. Wariatem. I to jest najlepszy kawał. Gdyby policja wiedziała… Co za wspaniałe rozwiązanie zagadki.

Część trzecia

Obijanie się z ważniakami

Rozdział 46

Przez trzy dni nie było żadnego napadu na bank. Spędziłem sobotnie popołudnie z synkiem. Około szóstej odwiozłem go do Christine.

Zanim weszliśmy do domu, obniosłem małego Aleksa po wspaniałym ogrodzie w Mitchellville. Jej „wiejska posiadłość w mieście”, jak mawiałem. Christine hodowała różne odmiany róż: hybrydy herbaciane, floribundy i grandiflory. Przypominały mi ją sprzed porwania. Może dlatego było mi tutaj tak cholernie smutno bez niej.

Trzymałem dziecko na biodrze i mówiłem do niego. Pokazywałem wypielęgnowany trawnik, wierzbę płaczącą, niebo, zachodzące słońce. Potem mówiłem mu o podobieństwie naszych twarzy: nosów, oczu, ust. Co kilka minut przerywałem i całowałem synka w policzek, szyję albo czubek głowy.

– Wdychaj zapach róż – szeptałem.

W końcu z domu wybiegła Christine. Za nią jej siostra Natalie. Ochrona osobista? Myślałem, że chcą mnie zaatakować.

– Musimy porozmawiać, Alex – powiedziała Christine. – Natalie, możesz się na chwilę zająć dzieckiem?

Niechętnie oddałem synka jej siostrze. Ale wyglądało na to, że nie mam wyboru. Christine strasznie się zmieniła w ciągu ostatnich miesięcy. Czasami była jak obca. Może przez te nocne koszmary. I nie zanosiło się na to, że będzie lepiej.

– Muszę to z siebie wyrzucić – zaczęła. – Tylko mi nie przerywaj.

Rozdział 47

Ugryzłem się w język. Tak było między nami od miesięcy. Zauważyłem, że ma zaczerwienione oczy. Płakała.

– Zajmujesz się teraz kolejnymi morderstwami, Alex. To chyba dobrze, żyjesz tym. Na pewno jesteś w tym bardzo dobry.

Nie wytrzymałem.

– Mogę odejść z policji i wrócić do prywatnej praktyki. Zrobię to dla ciebie.

Zmarszczyła brwi i pokręciła głową.

– Coś takiego! Jestem zaszczycona.

– Nie chcę się kłócić. Przepraszam, że ci przerwałem. Mów dalej.

– Nie mogę już wytrzymać w Waszyngtonie. Ciągle się boję. Jestem jak sparaliżowana, to chyba najlepsze określenie. Nie cierpię wychodzić do szkoły. Czuję się tak, jakby ktoś odebrał mi moje życie. Najpierw George, potem tamto na Bermudach. Boję się, że Shafer wróci.

Musiałem się wtrącić.

– Nie wróci, Christine.

– Nie mów tak! – krzyknęła. – Nie wiesz tego! Nie możesz wiedzieć!

Powoli wypuściłem powietrze z płuc. Nie wiedziałem, co będzie dalej, ale Christine była na skraju załamania nerwowego. Jak tamtej nocy, kiedy miała koszmarny sen, że w jej domu jest Shafer.

– Wyprowadzam się z Waszyngtonu – oświadczyła. – Wyjadę po zakończeniu roku szkolnego. Nie powiem ci, dokąd. Nie szukaj mnie. Nie próbuj ze mną zabawy w detektywa. Ani w psychiatrę.

Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Zatkało mnie. Stałem i gapiłem się na Christine. Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak zdruzgotany i samotny.

– A co z dzieckiem? – zapytałem w końcu ochrypłym szeptem.

W jej pięknych oczach pojawiły się nagle łzy. Zaczęła drżeć i spazmatycznie szlochać.

– Nie mogę go zabrać ze sobą. Nie w tym stanie, w jakim jestem. Mały Alex musi na razie zostać z tobą i z babcią.

Chciałem coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie wykrztusić nawet słowa. Christine przez chwilę patrzyła na mnie. Miała strasznie smutne, pełne bólu oczy. Odwróciła się i odeszła. Zniknęła w domu.

Rozdział 48

Byłem wściekły i przybity i dusiłem to wszystko w sobie. Wiedziałem, że nie powinienem, a to jeszcze pogarszało sprawę. Lekarzu, lecz się sam.

W niedzielny poranek spotkałem w kościele mojego psychiatrę, Adele Finaly. Oboje przyszliśmy z rodzinami na mszę o dziewiątej. Przystanęliśmy w kruchcie, żeby porozmawiać. Adele musiała coś wyczytać z moich oczu. Jest spostrzegawcza i dobrze mnie zna. Chodzę do niej na wizyty prawie od czterech lat.

– Zdechła twoja kotka Rosie czy co? – spytała z uśmiechem.

– Rosie ma się świetnie, Adele. Ja też. Dzięki za troskę.

– Dobra, dobra… Więc dlaczego wyglądasz jak Ali po walce z Joe Frazierem w Manili? I nie ogoliłeś się do kościoła.

– Ładna sukienka – odparłem. – Dobrze ci w tym kolorze.

Adele zmarszczyła brwi.

– Akurat! Szary to zdecydowanie nie mój kolor, Alex. Co cię gryzie?

– Nic.

Adele zapaliła świecę wotywną.

– Uwielbiam magię – szepnęła z figlarnym uśmieszkiem. – Nie pokazujesz się od jakiegoś czasu, Alex. To oznacza coś bardzo dobrego albo bardzo złego.

Ja też zapaliłem świecę. Potem się pomodliłem.

– Dobry Boże, nie przestawaj czuwać nad Jannie. Spraw, żeby Christine została w Waszyngtonie. Wiem, że na pewno znów poddajesz mnie próbie.

Adele skrzywiła się, jakby się oparzyła. Odwróciła wzrok od płomienia świecy i spojrzała mi prosto w oczy.

– Och, Alex. Strasznie mi przykro. Nie potrzebujesz więcej prób.

– Wszystko gra – odpowiedziałem. Nie zamierzałem się teraz wywnętrzać, nawet przed nią.

Adele pokiwała głową.

– Oj, Alex, Alex… Oboje wiemy, jak jest.

– Naprawdę wszystko w porządku.

Zirytowała się.

– Świetnie! Należy się stówa za wizytę. Możesz ją dać na tacę.

Wróciła do rodziny, która już się usadowiła w połowie rzędu ławek przy środkowym przejściu. Obejrzała się na mnie, ale bez uśmiechu. Usiadłem obok Damona. Zapytał, kim jest ta ładna pani.

– Zaprzyjaźnioną lekarką – wyjaśniłem.

– Twoją lekarką? Od czego? – dopytywał się cicho. – Chyba jest zła na ciebie. Zrobiłeś coś nie tak?

– Wszystko jest w porządku – szepnąłem. – Nie mogę mieć własnych spraw?

– Nie. Poza tym, jesteśmy w kościele. Wyspowiadam cię.

– Nie mam ci nic do wyznania. Wszystko gra. Wszystko dobrze. Żyję w pokoju ze światem. Szczęśliwszy już nie mogę być.

Damon spojrzał na mnie z taką samą irytacją jak Adele. Potem pokręcił głową i odwrócił wzrok. On też mi nie wierzył. Kiedy przyszła nasza kolej, wrzuciłem do koszyka na datki sto dolarów.

18
{"b":"102396","o":1}