Roześmiała się.
– Ja też poszłam do Georgetown. Ale po tobie.
– Tylko cztery krótkie lata, agentko Cavalierre. Dobrze grałaś w lacrosse.
Zmarszczyła brwi.
– To raczej ty przygotowałeś się do randki.
Roześmiałem się.
– Nie, nie… Po prostu raz widziałem, jak grałaś.
– Zapamiętałeś to?!
– Zapamiętałem ciebie. Szybko biegałaś. Najpierw nie mogłem tego skojarzyć, ale potem sobie przypomniałem.
Betsey zapytała o moją trzyletnią prywatną praktykę psychologa.
– Wolałeś być detektywem?
– Lubię akcję.
– Ja też – przyznała.
Porozmawialiśmy trochę o naszych rodzinach. Opowiedziałem jej, jak zginęła moja żona Maria. Pokazałem zdjęcia starszych dzieci i małego Aleksa.
– Nigdy nie byłam mężatką – powiedziała cicho Betsey. – Mam pięć młodszych sióstr. Wszystkie wyszły za mąż i mają dzieci. Przepadam za nimi. Nazywają mnie ciocią Gliną.
– Mogę ci zadać osobiste pytanie?
Skinęła głową.
– Strzelaj. Zniosę wszystko.
– Chciałaś się kiedyś ustatkować, ciociu Glino?
– To pytanie osobiste czy profesjonalne, doktorze?
Wyczułem, że jest bardzo ostrożna. Poczucie humoru było prawdopodobnie jej najlepszą tarczą.
– Przyjacielskie – odpowiedziałem.
– Wiem, Alex. Miałam kiedyś bliskich przyjaciół. Facetów, kilku chłopaków. Ale kiedy sprawa robiła się poważna, zawsze się wycofywałam. O, cholera, wygadałam się.
Uśmiechnąłem się.
– Prawda zawsze w końcu wyjdzie na wierzch.
Przysunęła się bliżej. Pocałowała mnie w czoło, potem delikatnie w usta. Trudno było się jej oprzeć.
– Lubię być z tobą – powiedziała. – I bardzo lubię z tobą rozmawiać. Idziemy?
Wróciliśmy do hotelu. Odprowadziłem ją do pokoju. Pocałowaliśmy się przed drzwiami i podobało mi się to jeszcze bardziej niż za pierwszym razem w Hartford. Powoli i spokojnie do zwycięstwa.
– Jeszcze nie jesteś gotowy? – raczej stwierdziła, niż zapytała.
– Nie.
Uśmiechnęła się.
– Ale jesteś już blisko.
Weszła do pokoju i zamknęła drzwi.
– Nie wiesz, co tracisz – zawołała z wewnątrz.
Uśmiechałem się w drodze do swojego pokoju. Chyba wiedziałem, co tracę.
Rozdział 95
– Jesteśmy! – zawołał John Sampson i klasnął w dłonie. – Gdzie się chowacie, źli faceci?
W środę o szóstej rano wygramoliliśmy się obaj z mojego starego porsche na parkingu służbowym szpitala Hazelwood na North Capitol Street w Waszyngtonie. Duży budynek położony był w dużej odległości od Wojskowego Centrum Medycznego Waltera Reeda i niedaleko od Domu Żołnierza i Lotnika.
Tutaj zadekował się Supermózg? – zastanawiałem się. Czy to możliwe? Tak twierdził Brian Macdougall. Ta informacja była jego asem atutowym.
John i ja włożyliśmy sportowe koszulki, workowate spodnie khaki i wysokie adidasy. Mieliśmy pracować w szpitalu dzień lub dwa. Jak dotąd FBI nie udało się zidentyfikować Supermózga wśród pacjentów i personelu.
Teren szpitala otaczał wysoki, porośnięty bluszczem mur z kamieni polnych. Krajobraz nie był ciekawy: trochę krzaków, kilka drzew liściastych i iglastych, proste ławki.
Wskazałem jasnożółty sześciopiętrowy budynek najbliżej nas.
– To szpital główny.
Wokół stało jeszcze sześć mniejszych budowli przypominających bunkry. Sampson zmrużył oczy.
– Już tu byłem. Znałem kilku facetów z Wietnamu, którzy tutaj skończyli. Nie byli zachwyceni. Jak nie chcieli jeść, wpychali im rurki do nosa. Parszywe miejsce.
Spojrzałem na niego i pokręciłem głową.
– Hazelwood naprawdę ci się nie podoba.
– Nie podoba mi się system opieki medycznej nad weteranami. Nie podoba mi się traktowanie mężczyzn i kobiet, którzy ucierpieli, walcząc na wojnie. Większość tutejszego personelu jest jednak w porządku. Prawdopodobnie nie używają już nawet w ogóle rurek do nosa.
– Ale może my będziemy musieli, jeśli znajdziemy naszego faceta – odparłem.
– Jeśli znajdziemy Supermózga, stary, na pewno ich użyjemy.
Rozdział 96
Wspięliśmy się po stromych, kamiennych schodach i weszliśmy do budynku administracyjnego szpitala dla weteranów. Pokazano nam drogę do gabinetu dyrektora, pułkownika Daniela Schofielda.
Przywitał nas na progu małego pokoju. W środku zobaczyłem jeszcze dwóch mężczyzn i drobną blondynkę.
– Proszę wejść – powiedział.
Nie wyglądał na zachwyconego. Co za niespodzianka. W bardzo oficjalny sposób przedstawił Sampsona i mnie, potem swój personel. Nie ucieszył ich nasz widok.
– To pani Kathleen McGuigan. Jest przełożoną pielęgniarzy na „czwórce” i „piątce”. Tam będziecie panowie pracować. To doktor Padriac Cioffi, ordynator oddziału psychiatrycznego. I doktor Marcuse, jeden z naszych pięciu doskonałych terapeutów.
Marcuse raczył skinąć nam głową. Siostra McGuigan i Cioffi siedzieli jak posągi.
– Wyjaśniłem moim współpracownikom, że sytuacja jest delikatna. Mówiąc szczerze, nikomu się to nie podoba, ale rozumiemy, że nie mamy wyboru. Jeśli ten zabójca ukrywa się tutaj, oczywiście musi być złapany. Wszyscy się z tym zgadzamy. Zależy nam na bezpieczeństwie pacjentów i personelu.
– Był tutaj – odrzekłem. – Przynajmniej przez jakiś czas. I może nadal jest.
– Nie wierzę – wtrącił się Cioffi. – Panowie wybaczą, ale nie wyobrażam sobie tego. Znam wszystkich naszych pacjentów i zapewniam, że żaden nie jest groźnym przestępcą. To po prostu nieszczęśliwi ludzie.
– To może być ktoś z personelu – powiedziałem i spojrzałem nań uważnie, by zobaczyć, jak na to zareaguje.
– Nie przekona mnie pan.
Potrzebowałem ich pomocy, więc musiałem próbować zaprzyjaźnić się z nimi.
– Detektyw Sampson i ja wyniesiemy się stąd tak szybko, jak będzie to możliwe. Nie bez powodu przypuszczamy, że zabójca jest, albo przynajmniej był, pacjentem tego szpitala. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale jestem psychologiem. Studiowałem w Hopkins. Potem pracowałem w szpitalu McLeana i Instytucie Zdrowia Psychicznego. Myślę, że tu pasuję.
– Ja też – wtrącił się Sampson. – Byłem kiedyś bagażowym na dworcu Union. Mogę coś ładować i przewozić. Przydam się.
Nikt się nie roześmiał ani nie odezwał nawet słowem. Siostra McGuigan i doktor Cioffi popatrzyli na Sampsona z niechęcią. Najwyraźniej nie mieli poczucia humoru.
Musiałem przyjąć inną taktykę, żeby się z nimi dogadać.
– Czy w szpitalu jest anektyna? – zapytałem.
Cioffi wzruszył ramionami.
– Oczywiście. A dlaczego?
– Zabójca otruł nią swoich wspólników. Zna się na tym i najwyraźniej lubi patrzeć na ludzką śmierć. Jeden z gangów zniknął i obawiamy się, że też nie żyją. Detektyw Sampson i ja chcielibyśmy przejrzeć historię choroby każdego pacjenta i raporty pielęgniarzy. Potem zajmę się podejrzanymi przypadkami. Będziemy dziś pracować na pierwszej zmianie, od siódmej do piętnastej trzydzieści.
Pułkownik Schofieid skinął uprzejmie głową.
– Oczekuję od wszystkich pełnej współpracy z panami detektywami. W szpitalu może ukrywać się zabójca. To mało prawdopodobne, ale nie wykluczone.
O siódmej zabraliśmy się do roboty. Ja byłem doradcą do spraw zdrowia psychicznego, Sampson portierem. A kim był Supermózg?