Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Tylko nic nie spieprz. Mamy Branda na widelcu – warknął i odszedł.

Rozdział 69

Zaraz po mnie przyjechał starszy agent James Walsh. Betsey Cavalierre nie pokazała się. Podszedłem do niego. Zaprzyjaźniliśmy się w ciągu ostatnich kilku tygodni, ale dziś był jakiś sztywny. Nie podobało mu się to, co tu zastał. Jego także za późno zawiadomili.

– A gdzie starsza agentka Cavalierre? – zapytałem.

– Wzięła kilka wolnych dni. Chyba pojechała do koleżanki w Marylandzie. Znasz tego Mitchella Branda?

– Wiem o nim wystarczająco wiele. Jeśli siedzi na górze, pewnie jest uzbrojony po zęby. Ma nową przyjaciółkę, Theresę Lopez. Z tego osiedla. Samotna matka z trójką dzieci. Znam ją z widzenia.

– Bomba – westchnął Walsh. Pokręcił głową i przewrócił oczami. – Trójka dzieci, ich mamusia i uzbrojony facet podejrzany o napady na banki.

– Właśnie. Witamy w Waszyngtonie, agencie Walsh. Brand mógł brać udział w porwaniu kobiet z MetroHartford. Może być Supermózgiem. Musimy go dostać.

Spotkałem się z drużyną szturmową w punkcie obserwacyjnym w pobliskim budynku. Na co dzień używali tutaj mieszkania detektywi z wydziału narkotyków przydzieleni do osiedla. Byłem tu kilka razy. To moja okolica.

Mieliśmy wejść w ośmiu na szóste piętro i zgarnąć Branda. Ośmiu to aż za dużo do takiej roboty. Ale w kupie bezpieczniej.

Kiedy drużyna wkładała kamizelki kuloodporne i sprawdzała broń, wyjrzałem przez okno. Ulice zalewał żółty blask lamp sodowych. Co za cholerna dzielnica. Mimo obecności policjantów, handel prochami kwitł. Nic nie mogło tego powstrzymać. Przyglądałem się naganiaczom i czujkom na pobliskim rogu. Sprzedawali kokę. Szybkim krokiem, ze zwieszoną głową podszedł miejscowy ćpun. Znajomy widok. Odwróciłem się, jakbym niczego nie zauważył.

– Chcemy zgarnąć Branda – powiedziałem do drużyny – żeby go przesłuchać w sprawie skoku na bank First Union w Falls Church. Może nas doprowadzić do tego, kto zorganizował wszystkie napady. Jak dotąd, to nasz najlepszy podejrzany. Możliwe, że on sam jest Supermózgiem.

– O ile wiemy – ciągnąłem – siedzi teraz u swojej nowej dziewczyny. Detektyw Sampson puści w obieg standardowy rozkład tego typu mieszkania. Oprócz Branda może tam być jego przyjaciółka z trójką dzieci w wieku od dwóch do sześciu lat.

Odwróciłem się do Walsha. Dwaj z jego agentów weszli w skład drużyny szturmowej. Nie miał nic do dodania. Poinstruował tylko swoich ludzi:

– Policja waszyngtońska wchodzi pierwsza do mieszkania. My czekamy w korytarzu jako wsparcie. To tyle.

– Idziemy – powiedziałem. – Bądźcie bardzo ostrożni. Brand jest niebezpieczny i na pewno dobrze uzbrojony.

– Służył w siłach specjalnych – dorzucił Sampson. – To jak zbieranie bitej śmietany z gówna.

Rozdział 70

„Uzbrojony i niebezpieczny”. To dość oklepane określenie sygnalizuje jednak policjantom rzeczywiste fakty, z którymi muszą się liczyć.

Weszliśmy gęsiego do brudnej, słabo oświetlonej piwnicy budynku numer trzy, potem ruszyliśmy szybko schodami w górę. Na klatce widać było ślady pożaru. Na podłodze, ścianach i metalowej poręczy zostały plamy sadzy. Czy tutaj ukrywał się Supermózg? Był czarny? FBI wydawało się to nie do pomyślenia. Niby dlaczego?

Na czwartym piętrze zaskoczyliśmy dwóch ćpunów. Akurat przypalali skręta. Na widok naszej broni zamarli z wytrzeszczonymi oczami. Bali się ruszyć.

– Nikomu nic nie zrobiliśmy – wychrypiał w końcu jeden. Wyglądał na czterdziestkę, ale pewnie nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Wycelowałem w nich palec.

– Ani słowa – ostrzegłem.

Musieli pomyśleć, że przyszliśmy po nich. Nie mogli uwierzyć, że idziemy dalej. Usłyszałem za sobą Sampsona.

– Spierdalajcie stąd. Ostatni raz macie taki fart.

Przez cienkie ściany docierały do nas krzyki dzieci, płacz niemowląt, głosy z telewizorów, jazz, hip-hop i salsa. Ścisnęło mnie w żołądku. Atak na Branda w budynku pełnym ludzi mógł się źle skończyć. Ale wszyscy chcieli, żeby śledztwo ruszyło do przodu. A facet był doskonałym podejrzanym.

Sampson dotknął mojego ramienia.

– Ja i Rakeem wejdziemy pierwsi. Ty za nami, stary. I bez dyskusji.

Zmarszczyłem brwi, ale zgodziłem się. Sampson i Rakeem Powell strzelali najlepiej z nas. Byli ostrożni, sprytni i doświadczeni. Ale mieli trudne zadanie. „Uzbrojony i niebezpieczny”. Wszystko mogło się zdarzyć.

Odwróciłem się do detektywa, który trzymał oburącz ciężki, metalowy taran, przypominający małą rakietę z tępym końcem.

– Wywalisz drzwi bez uprzedzenia. Nie musisz najpierw pukać.

Spojrzałem na spiętych funkcjonariuszy za mną i uniosłem pięść.

– Wchodzimy na cztery. Pokazałem na palcach: raz… dwa… trzy!

Potężne uderzenie w drzwi wyłamało zamki. Wpadliśmy do środka. Sampson i Powell krok przede mną. Na razie bez strzału.

– Mama! – wrzasnęło jedno z przestraszonych dzieci. Natychmiast przypomniałem sobie ofiary Supermózga. Nie chcieliśmy rozlewu krwi.

„Uzbrojony i niebezpieczny”.

Dwoje maluchów oglądało w telewizji South Park. Gdzie jest Mitchell Brand? I gdzie Theresa Lopez? Może nie ma ich w domu. W takim środowisku zdarza się, że dzieci siedzą same przez kilka dni.

Sypialnia na wprost nas była zamknięta. Gdzieś w mieszkaniu grała muzyka. Jeśli Brand się tu zamelinował, to nie dbał zbytnio o swoje bezpieczeństwo. Nie podobało mi się to.

Pchnąłem drzwi sypialni i zajrzałem do środka. Serce mi waliło. Przykucnąłem w pozycji strzeleckiej. Trzecie dziecko bawiło się na podłodze pluszowym misiem.

– Niebieski Niedźwiadek – powiedziało do mnie.

Przytaknąłem szeptem i szybko wycofałem się do holu. Sampson otworzył kopniakiem następne drzwi. Druga sypialnia! Na planie była tylko jedna! Dostaliśmy rozkład nie tego mieszkania!

Nagle w holu pojawił się Mitchell Brand. Wlókł za sobą Theresę Lopez. Przyciskał jej do skroni lufę czterdziestki piątki. Ładna, ciemnoskóra kobieta trzęsła się z przerażenia. Oboje byli nadzy. Brand miał tylko złote łańcuchy na grubej szyi, nadgarstkach i lewej kostce.

– Rzuć broń, Brand! – zawołałem. – Wiesz, że stąd nie wyjdziesz. Chyba jesteś na tyle inteligentny? Rzuć broń!

– Z drogi! – wrzasnął. – Jestem na tyle inteligentny, żeby najpierw wpakować ci kulę w czoło!

Nie ruszyłem się z miejsca. Sampson i Powell zajęli stanowiska na prawo i lewo ode mnie.

– Bank First Union w Falls Church to twoja robota? – zapytałem. – Jeśli nie, nic ci nie grozi. Odłóż broń.

– To nie ja! – krzyknął. – Cały tydzień byłem w Nowym Jorku! Na ślubie siostry Theresy. Ktoś mnie w to wrabia!

Theresa Lopez zaczęła spazmatycznie łkać. Dzieci płakały i wołały ją. Detektywi i agenci FBI trzymali je w bezpiecznym miejscu.

– Był na weselu mojej siostry! – zawołała Lopez. Patrzyła błagalnie w moją stronę. – Ze mną!

– Mamusiu! Mamusiu! – płakały dzieci.

– Odłóż broń, Brand. Ubierz się. Musimy pogadać. Wierzę, że byłeś na weselu. Ale odłóż broń.

Czułem, że mam koszulę mokrą od potu. Jedno z dzieci znów kręciło się za Brandem i Lopez. Na linii ognia! Modliłem się, żebym nie musiał strzelać.

Brand wolno opuścił pistolet i pocałował Theresę w głowę.

– Przepraszam, kochanie – szepnął do niej.

Już wcześniej zacząłem myśleć, że to pomyłka. Czułem to. Kiedy opuścił broń, wiedziałem już na pewno. Może rzeczywiście ktoś go wrobił. Straciliśmy masę czasu i środków, żeby go zgarnąć. Od wielu dni szliśmy fałszywym tropem.

Poczułem na karku zimny oddech Supermózga.

26
{"b":"102396","o":1}