Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Rozdział 24

Kyle wyraził się jasno: śledztwo w sprawie ostatnich napadów na banki prowadzi FBI. Mogłem się przyłączyć albo odejść. Na razie pojechałem z nimi. To było śledztwo Kyle’a i Cavalierre i ich problem. To na nich naciskali.

W samochodzie nikt się nie odzywał. Jak dotąd, jeden schemat się powtarzał. Przy każdym napadzie ktoś ginął. Jakby te skoki robił seryjny morderca.

Wreszcie zapytałem o to, co nie dawało mi spokoju, od chwili gdy odebrałem telefon Kyle’a w szpitalu.

– Alarm z banku dotarł bezpośrednio do FBI?

Betsey Cavalierre odwróciła się do mnie z przedniego siedzenia.

– First Union, Chase, First Virginia i Citibank są chwilowo połączone z nami. Sami tak zdecydowali, nie namawialiśmy ich. Na wypadek następnego skoku ściągnęliśmy do Dystryktu Kolumbii kilkudziesięciu dodatkowych agentów. Przyjechaliśmy do Rosslyn po niecałych dziesięciu minutach. Ale zdążyli uciec.

– Daliście w końcu znać miejscowej policji? – zapytałem.

Kyle przytaknął.

– Dzwoniliśmy do nich. Nie chcemy nikomu deptać po odciskach, jeśli nie musimy. Już jadą do banku.

Pokręciłem głową i przewróciłem oczami.

– Ale jednak nie do domu dyrektora, tak?

– Najpierw sami sprawdzimy, co tam się dzieje – odpowiedziała za Kyle’a agentka Cavalierre. – Ci zabójcy nie popełniają błędów. My też nie możemy.

Nie była wobec mnie zbyt uprzejma. Mówiła zniecierpliwionym tonem. Nie podobało mi się to. Ale najwyraźniej nie obchodziło ją, co myślę.

– W Rosslyn jest bardzo dobra policja – upierałem się. – Współpracowałem już kiedyś z nimi. A wy?

Czułem się w obowiązku bronić kolegów, których dobrze znałem.

Kyle westchnął.

– Wiesz, ile zależy od pierwszej reakcji. W tym problem. Betsey ma rację. Nie możemy popełniać błędów, bo oni ich nie popełniają.

Skręciliśmy w High Street. Dzielnica wyglądała na spokojną i zamożną. Stare i nowe rezydencje, podwójne garaże, przystrzyżone trawniki.

Nie mogłem się pozbyć obaw, że znajdziemy zwłoki. Oni zawsze kogoś zabijają, mówiłem sobie. Jedna rodzina już zginęła.

Zaparkowaliśmy przed dużym domem w stylu kolonialnym, z wielkim, czerwonym numerem 315 na żółtej skrzynce pocztowej. Za nami zatrzymał się drugi samochód z agentami. Im nas więcej, tym gorzej się zapowiada, pomyślałem.

Kyle uniósł swoje walkie-talkie.

– Bandyci pewnie już się wynieśli. Ale pamiętajcie, że nigdy nic nie wiadomo. Ci faceci to zabójcy i wygląda na to, że lubią swój fach.

Rozdział 25

Nigdy nic nie wiadomo. To fakt. Jakże prawdziwe było to powiedzenie i w jak przerażający sposób potwierdzało się czasami.

Czy to, między innymi, trzymało mnie w tej pracy? Skoki adrenaliny? Niepewność przy każdym nowym śledztwie? Dreszcz emocji zwany myśliwym? Ciemna strona mojej natury? Rzadkie zwycięstwa dobra nad złem? Częste zwycięstwa zła nad dobrem?

Wyciągnąłem z kabury glocka i starałem się nie myśleć o niczym, co mogło mnie rozproszyć. Żeby szybko reagować, trzeba mieć wolną głowę. Kyle, Betsey Cavalierre i ja pobiegliśmy do drzwi frontowych. Trzymaliśmy broń gotową do strzału. Prawdziwi zawodowcy – czujni i spięci.

Bo nigdy nic nie wiadomo.

Z zewnątrz w domu nie było słychać żadnego dźwięku – martwa cisza. Gdzieś u sąsiadów zaszczekał pies, rozpłakało się dziecko.

Przy dwóch pierwszych napadach były ofiary. Tylko ten schemat się powtarzał na razie. Rytuał zabójców? Ostrzeżenie? Sposób na obrabianie banków? O co tu chodziło, na Boga?

– Wchodzę pierwszy – powiedziałem do Kyle’a. Nie zamierzałem pytać go o pozwolenie. – Jesteśmy w Waszyngtonie. W każdym razie blisko. To mój teren.

Nie spierał się ze mną. Agentka Cavalliere milczała. Przyjrzała mi się uważnie. Była już kiedyś na linii ognia? – zastanawiałem się. Co teraz czuła? Czy kiedykolwiek strzelała do kogoś?

Drzwi domu nie były zamknięte na klucz. Celowo je tak zostawili? Czy dlatego, że wynieśli się w pośpiechu?

Szybko i cicho wsunąłem się do środka. Miałem nadzieję, że może wszystko będzie dobrze, a jednocześnie spodziewałem się najgorszego. W holu, salonie i kuchni było ciemno i cicho, świecił się tylko czerwony zegar cyfrowy na kuchence i szumiała lodówka.

Agentka Cavalierre dała znak, żebyśmy się rozdzielili. Z głębi domu nie docierał nawet żaden szept. To mi się nie podobało. Gdzie była rodzina?

Skulony, podkradłem się do kuchni. Zajrzałem do środka. Nikogo.

Wszedłem i otworzyłem drewniane drzwi w tylnej ścianie. Spiżarnia. Ostry zapach przypraw i korzeni.

Następne drzwi. Tylne schody wiodące na piętro.

Trzecie drzwi. Schody prowadzące do piwnicy.

Należało sprawdzić piwnicę. Pstryknąłem włącznikiem światła. Nie zapaliło się. Niech to szlag!

– Policja! – zawołałem.

Żadnej odpowiedzi.

Wziąłem głęboki oddech. Nie sądziłem, że grozi mi w tej chwili jakieś niebezpieczeństwo, bałem się tego, co mogłem znaleźć na dole. Wahałem się sekundę lub dwie, potem postawiłem nogę na skrzypiącym stopniu. Nie cierpię piwnic.

– Policja! – powtórzyłem.

Nadal cisza.

Sprawdzanie ciemnych zakamarków w budynku to nie żadna zabawa. Nawet jeśli ma się broń i umie z niej korzystać. Zapaliłem swoją latarkę. Dobra, idziemy.

Serce waliło mi mocno, gdy zbiegałem po schodach. Pistolet trzymałem przed sobą. Schyliłem głowę i zajrzałem do piwnicy. Jezu!

Od razu je zobaczyłem. Poczułem przypływ adrenaliny.

– Detektyw Cross. Jestem z policji.

Matka i córeczka. Kobieta była związana i zakneblowana kolorowymi szmatkami i czarną taśmą. Szeroko rozwarte oczy błyszczały jak reflektory. Dziewczynka miała na ustach tylko taśmę. Łkała spazmatycznie.

Ale żyły. Ani tutaj, ani w banku nikt nie zginął.

Dlaczego?

Zmienili schemat!

– Co tam się dzieje na dole? – Jesteś cały, Alex?

To był głos Kyle’a. Poświeciłem w górę. Craig i Cavalierre stali na szczycie schodów.

– Są tutaj – odparłem. – Żyją. Wszystko w porządku.

O co tu chodziło, do diabła?

Rozdział 26

Supermózg… Co za dziwaczne, zupełnie absurdalne przezwisko. Prawie perwersyjne. Dlatego tak je lubił.

Obserwował teraz scenę w domu dyrektora banku. Czuł się tak, jakby wyszedł z siebie i stał obok. Pamiętał z młodości stary telewizyjny show. Jesteś tam. Był tam.

Stwierdził, że to podniecające przyglądać się, jak technicy FBI wchodzą do domu ze swoimi czarnymi, magicznymi walizeczkami. Wiedział wszystko o ich wydziale przestępstw z użyciem przemocy.

Patrzył uważnie na skupione twarze kręcących się agentów.

Potem przyjechała masa policjantów z Rosslyn. Kilka radiowozów z migającymi światłami na dachach. Ładny widok.

W końcu zobaczył, jak z domu wychodzi detektyw Alex Cross. Był wysoki i dobrze zbudowany. Trochę po czterdziestce. Przypominał Muhammada Ali z najlepszych czasów. Jego twarz nie była jednak przygaszona. Piwne oczy płonęły żywym blaskiem. Ali nigdy tak nie wyglądał.

Cross to jeden z głównych przeciwników. W walce na śmierć i życie. W zaciekłej walce umysłów, a właściwie przede wszystkim walce woli.

Supermózg był pewien, że pokona detektywa. Miał przewagę i zawsze wygrywał. A jednak coś go niepokoiło i irytowało. Cross też sprawiał wrażenie pewnego siebie. Jak śmiał? Za kogo on się uważał?

Supermózg obserwował dom jeszcze przez chwilę, aż przekonał się, że jest tu absolutnie bezpieczny.

W skali numerycznej na 9,9999 z 10.

Przyszła mu do głowy szalona myśl. Wiedział, skąd się wzięła.

W dzieciństwie uwielbiał filmy o Indianach i kowbojach. Zawsze był po stronie Indian. Najbardziej lubił, kiedy zakradali się do obozu wroga i dotykali śpiących nieprzyjaciół.

Supermózg miał ochotę dotknąć Aleksa Crossa.

10
{"b":"102396","o":1}