Słuchacze prychali szyderczo. Rzecz jasna, nie uwierzyli w tę opowieść, lecz z drugiej strony nie wiedzieli, w co wierzyć, jeśli chodzi o Uthera Doula.
Doul spędzał dni na uboczu. Jedyną osobą, której towarzystwa szukał i którą od biedy można było nazwać jego przyjacielem, był Hedrigall. Kaktus-aeronauta i człowiek-wojownik często rozmawiali po cichu w kącie sali. Mruczeli pod nosami, jakby wstydzili się swojej przyjaźni.
Oprócz Hedrigalla była jeszcze tylko jedna osoba, z którą Uther Doul miał ochotę spędzać czas i z którą rozmawiał – Bellis.
Szybko zdała sobie sprawę, że z pozoru przypadkowe spotkania, krótkie wymiany uprzejmości, wcale przypadkowe nie są. Okrężną i nieśmiałą drogą próbował się z nią zaprzyjaźnić.
Uther Doul pozostawał dla niej zagadką, której nie próbowała rozwikłać. Ufała, że da sobie radę. Chociaż poczucia zagrożenia nie udało się całkowicie usunąć, na swój sposób lubiła te spotkania, tę oficjalność z lekka podszytą flirtem. Bellis nie pozwalała sobie na jakąkolwiek kokieterię. Nie zniżała się do głupawych aluzji. Coś ją jednak w nim pociągało i wkurzała się za to na siebie.
Bellis pomyślała o Silasie. Bez śladu poczucia winy – na samą myśl o tym, że jej zachowanie można by zinterpretować jako zdradę, wydęła wzgardliwie usta. Ale przypomniała sobie, jak Silas zabrał ją na walki strupodziejów, właśnie po to, żeby zobaczyła Doula. „To jest przeszkoda na drodze naszej ucieczki”, powiedział jej i nie mogła sobie pozwolić na wymazanie tego z pamięci. „Dlaczego się narażasz, spędzając czas z Doulem?” – pytała samą siebie.
Na dnie torby czuła ciężar woreczka otrzymanego od Silasa. Dotkliwie sobie uświadamiała, że ma zadanie do wykonania na tej wyspie… które trzeba szybko wykonać. A stawiało ją ono po drugiej stronie barykady w stosunku do Doula.
Bellis uzmysłowiła sobie, dlaczego nie próbuje uciąć tych kontaktów. Rzadko znajdowała się w towarzystwie osób, które w co najmniej takim jak ona stopniu panowały nad swoimi reakcjami wobec świata. Uther Doul należał do takich osób. Dlatego się szanowali. Mówić prosto, bez uśmiechu, do kogoś o podobnym usposobieniu; wiedzieć, że jej dystans onieśmieliłby większość ludzi, ale jemu nie przeszkadza, i vice versa: była to rzecz rzadka i przyjemna.
Bellis miała poczucie, że powinni nocą oglądać miasto z balkonu. Że powinni wałęsać się bocznymi uliczkami z rękami w kieszeniach.
A tymczasem znajdowali się w małym pokoju przy głównej sali. Stali przy jednej ze szczelin okiennych. Bellis dostawała już mdłości koloru skały. Wygłodniałym wzrokiem wpatrywała się w pas nocnej czerni.
– Czy pan to wszystko rozumie? – spytała Bellis. Doul poruszył głową w niejednoznaczny sposób.
– Na tyle, aby wiedzieć, że są bliscy końca – odparł. – Ja specjalizuję się w czymś zupełnie innym. Na moje badania dopiero przyjdzie czas. Pani rola wkrótce się zmieni. Zostanie pani poproszona o uczenie go języka salt. – Bellis zatrzepotała powiekami ze zdziwienia i Doul skinął głową. – Jest to naruszenie waszych przepisów, ale nie dostarczymy na wyspę nowej wiedzy. Aum pojedzie z nami. – „Oczywiście” – pomyślała Bellis. – A potem wrócimy z naszą zdobyczą. Podjęliśmy się rzeczy monumentalnej. Od naszego odlotu Armada stacjonuje nad złożami nafty i skalnego mleka. Prowadzą odwierty i magazynują paliwo potrzebne do przywołania. Popłyniemy nad hydrosztolnię, a potem użyjemy paliwa, przynęty, kajdan, które skonstruujemy i tak dalej, i… złowimy awanka. – Brzmiało to dosyć bombastycznie. Nastąpiła długa chwila ciszy. – A potem zaczyna się nasza praca – powiedział Doul miękkim głosem.
Bellis milczała.
„Wiedziałam, że igrasz sobie ze mną” – pomyślała chłodno. „Jaka praca się zaczyna?”
Nie było to dla niej zaskoczeniem. Nie wstrząsnęła nią informacja, że awank to dopiero początek projektu Kochanków, że w grę wchodzi coś więcej, że kryje się za tym jakieś ogromne przedsięwzięcie, o którym prawie nikt nie wie, a już na pewno nie ona.
Chociaż teraz w jakimś sensie wiedziała.
Nie rozumiała, dlaczego Doul jej to mówi. Jego pobudki były dla niej nieprzeniknione. Bellis wiedziała tylko, że jest wykorzystywana. Uzmysłowiła sobie, że nie ma o to pretensji. Czego by mogła oczekiwać?
Nazajutrz rano słońce wzeszło nad zwłokami jednego z ludzi-inżynierów. Skóra ciasno opinała szkielet, ramiona ściśle oplatały piersi, dłonie zrobiły się szponiaste, a kręgosłup był wygięty w łuk jak u osoby w podeszłym wieku.
W zagłębieniu pod mostkiem skóra przywierała do gumowatych rur odsączonych jelit. Oczy przypominały zeschnięte na słońcu owoce. Dziąsła w otwartych ustach prawie dorównywały białością zębom.
Otoczony przez podźwiękujących mężczyzn-moskitów Hedrigall odwrócił go na plecy. Ciało bujało się na zakrzywionym kręgosłupie jak drewniany konik. On zaś znalazł sporą dziurę między żebrami, w miejscu, gdzie anophelia wgryzła się w tego człowieka.
Ta śmierć wytrąciła Armadyjczyków z fałszywego poczucia bezpieczeństwa, które ich ogarnęło.
– Idiota zasrany – mruknął Tanner Sack. – Co on, kurwa, robił?
Bellis patrzyła, jak Tanner odwraca się od okna. Nie chciał wiec jak Hedrigall schyla się, z szorstką czułością podnosi godne politowania szczątki i niesie zredukowanego do skóry i kości człowieka za miasto, żeby go pochować.
Nawet ta tragedia nie mogła jednak zgasić atmosfery ogólnego entuzjazmu. Chociaż wszyscy byli wstrząśnięci i zasmuceni, Bellis wyczuwała panujące wśród naukowców podniecenie. Nawet ci, którzy znali inżyniera, filtrowali swój smutek przez zupełnie innego rodzaju emocje.
– Spójrzcie na to! – zachwycał się Theobal, pirat i oceanolog teoretyk. Pomachał grubym dokumentem, którego kartki były zszyte z jednego końca. – Jesteśmy w domu! Tu jest cała potrzebna nam matematyka, taumaturgia, biologia.
Bellis patrzyła na te papiery z pewnym zaskoczeniem. „Wszystko to przeszło przeze mnie” – pomyślała.
Po wejściu Auma kazali Bellis napisać: „Potrzebujemy pańskiej pomocy. Czy opuści pan wyspę, nauczy się naszego języka i pomoże nam przywołać awanka spod morza? Poleci pan z nami?”
I choć prawie nie sposób było odczytać wyraz wyposażonej w gębozwieracz twarzy, Bellis była pewna, że zobaczyła w oczach Auma strach i radość.
Oczywiście odpowiedział: „Tak”.
Wiadomość szybko rozeszła się po miasteczku i samce-moskity przyszli tłumnie, żeby pogawędzić z Aumem i wysyczeć swoje odczucia.
„Swoją radość?” – zastanawiała się Bellis. „Swoją zazdrość? Swój smutek?”
Odniosła wrażenie, że niektórzy patrzą na Armadyjczyków z czymś podobnym do tęsknoty. Ich oddalenie od świata trzymało się na cienkiej nici, którą można było zerwać, i wyglądało na to, że Aum zerwał swoją nić.
– Odlatujemy za dwa dni – powiedziała Kochanka.
Krew w żyłach Bellis tak gwałtownie przyspieszyła, że ją to zabolało – zupełnie zaniedbała swoje zadanie. Od niej zależał los Nowego Crobuzon. Poczuła, że przygniata ją rozpacz. „Nie dojdzie do tego” – pomyślała szybko. „Nie jest jeszcze za późno”.
Pozostałych Armadyjczyków bardzo ucieszyła wiadomość, że odjeżdżają, uciekają od tego zatykającego powietrza i od tych żarłocznych kobiet. Bellis rozpaczliwie potrzebowała jednak jeszcze kilku dni. Znowu stanęły jej przed oczyma wydrenowane z krwi zwłoki, ale szybko odpędziła od siebie ten obraz. Za wszelką cenę chciała uniknąć popadnięcia w rozpacz.
Tego wieczoru, kiedy strupodzieje i ludzie-kaktusy eskortowali swoich narażonych na ataki kobiet-moskitów towarzyszy do łóżek ona siedziała sama, masowała dłoń, oddychała głęboko i usiłowała wymyślić jakiś plan, jakąś metodę przedostania się na samheryjski statek. Zastanawiała się nad dezercją: poprosi kapitana Sengkę o litość i zostanie na pokładzie. Albo ukryje się na jakimś statku. Wszystko, byle znowu zobaczyć Nowe Crobuzon. Wiedziała jednak, że to nierealne. Natychmiast po zauważeniu jej nieobecności Kochanka zarządziłaby przeszukanie statków z Dreer Samher, ci by jej nie odmówili. Złapaliby Bellis, przesyłka nie zostałaby doręczona, a Nowe Crobuzon znalazłoby się w straszliwym niebezpieczeństwie.