Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Na chodnikach stały też worki z charakterystycznym żółtym rozkrwawnikiem, z którego parzyło się herbatę antykoagulacyjną. Grupa kobiet i mężczyzn piła ją z kociołka. Przeciwdziałała napadom wszechzakrzepliwości: u strupodziejów występowało zjawisko nagłego i całkowitego zastygnięcia krwi w żyłach, które oznaczało szybką i bolesną śmierć, a ofiary zmieniało w powykręcane posągi.

Bellis stała przed jakimś magazynem. Uskoczyła z drogi zwierzęciu, karłowatemu koniowi-mieszańcowi, ciągnącemu w jej stronę wóz, i uciekła na rozkołysany pomost prowadzący do spokojniejszej części miasta. Stojąc między dwoma statkami, Bellis patrzyła przed siebie na przysadzisty statek-rydwan, krzywizny kogi, krępy kołowiec i inne okręty. Każda jednostka tkwiła w sieci pomostów i delikatnie ugiętych kładek.

Po pokładach bez ustanku kursowali ludzie. Czuła się samotna.

Ogród Rzeźb zajmował przednią część długiej na sześćdziesiąt metrów korwety. Działa dawno zniknęły, a kominy i maszty spożytkowano do celów budowlanych.

Mały placyk z kawiarniami i pubami płynnie przechodził w Ogród Rzeźb, niby plaża w ocean. Bellis poczuła pod stopą inne podłoże: drewniane chodniki i żwirowe alejki ustąpiły miękkiej ziemi ogrodu.

Był wielokrotnie mniejszy niż Park Crooma. Na wypielęgnowanej trawie, pośród młodych drzewek, stały rzeźby wykonane w różnych stylach i z różnych materiałów, powstałe na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Pod drzewami i dziełami sztuki można było spocząć na ławkach z misternie powyginanego, kutego żelaza. Za niskim ogrodzeniem parku rozciągało się morze.

Na ten widok Bellis odruchowo wstrzymała oddech.

Ludzie siedzieli przy stołach zastawionych alkoholami i herbatą albo spacerowali po parku. W słońcu prezentowali się optymistycznie i pstrokato. Patrząc, jak spokojnie popadają w zadumę i popijają herbatkę, Bellis pokręciła głową, przypomniawszy sobie, że to piraci: ogorzali, pokancerowani, uzbrojeni, żyjący z łupiestwa. Jeden w drugiego piraci.

Podnosiła wzrok na swoje ulubione rzeźby: „Groźny Rossign nol”, „Lalka i zęby”.

Bellis usiadła opodal „Oświadczyn”, jadeitowej płyty kojarzącej się z nagrobkiem, i nad drewnianym parkanem spojrzała w morze.

Parowce i holowniki z oślim uporem ciągnące za sobą miasto. Zobaczyła dwie kanonierki i uzbrojony aerostat, który pełnił powietrzną wartę na wodach otaczających Armadę.

W jej polu widzenia pojawił się piracki bryg, który żeglował na północ. Bellis patrzyła, jak wyrusza na dwu – lub kilkumiesięczną wyprawę myśliwską. „Z woli kapitana czy w ramach jakiegoś wielkiego projektu pod egidą władz okręgu?”

Wiele kilometrów dalej, blisko linii horyzontu, Bellis spostrzegła zmierzający ku miastu parowiec. Z pewnością statek armadyjski lub jakiś zaprzyjaźniony z miastem kupiec, bo w przeciwnym razie nie dotarłby tak blisko miasta. Jego macierzysty port być może znajdował się tysiące mil morskich dalej. Kiedy statek wyruszał w drogę, Armada przypuszczalnie przemierzała inne morze. A one przecież po wykonaniu zadania – kradzieży, rabunku – zawsze bezbłędnie wracały do domu. Była to jedna z dotąd nie rozwikłanych przez Bellis zagadek Armady.

Za jej plecami buchnął śpiew ptaków. Nie miała pojęcia, co to za gatunek, i nie obchodziło jej to, słuchała z ignorancką przyjemnością. A potem, jakby zaanonsowany tą ptasią fanfarą, w jej polu widzenia pojawił się Silas.

Szarpnęła się zaskoczona i chciała wstać, ale Silas nie zwolnił, mijając ją w niewielkiej odległości.

– Siedź – powiedział i stanął przy relingu kilka kroków dalej, wychylony za burtę statku. Zastygła bez ruchu i czekała. Silas nie parzył na nią. Trwali tak przez dłuższy czas. – Twoje mieszkanie jest pod obserwacją – rzucił w końcu. – Dlatego do ciebie nie przychodziłem.

– Śledzą mnie? – spytała Bellis.

– To moja branża, Bellis. Znam się na tym. Rozmowy kwalifikacyjne to dla nich niedostateczne źródło potrzebnych im informacji na twój temat. Muszą cię sprawdzić. Nie powinnaś być zaskoczona.

– Teraz też mnie obserwują?

Silas wzruszył nieznacznie ramionami. – Nie sądzę. – Odwrócił się powoli. – Nie sądzę, ale nie mam pewności. – Jego usta ledwo się poruszały przy mówieniu. – Od czterech dni są pod twoim domem. Śledzili cię co najmniej do granic Alozowic. Myślę, że tam stracili zainteresowanie, ale nie chcę ryzykować. Jeśli skojarzą nas ze sobą, jeśli uświadomią sobie, że ich tłumaczka zadaje się z Simonem Fenchem, to jesteśmy w dupie.

– Nie jestem ich tłumaczką, Silasie – odparła Bellis z zimną rezygnacją. – Nie poprosili mnie, żebym z nimi pojechała. Myślę, że mają kogoś innego…

– Jutro cię poproszą.

– Naprawdę? – spytała spokojnie Bellis, ale wnętrzności jej dygotały z przejęcia, z obawy, może z jeszcze innych powodów.

Zapanowała nad sobą i nie spytała: „Co ty gadasz?” albo „Skąd o tym wiesz?”

– Jutro – powtórzył. – Uwierz mi. – Uwierzyła. I nagle dostała mdłości na myśl, że Silas bez widocznego wysiłku przenika przez liczne warstwy intrygi. Macki jego wpływów, służące także do pozyskiwania informacji, były zapuszczone głęboko. Przypominał pasożyta żywiącego się informacją, wysysającego ją spod skóry miasta. – Jutro przyjdą po ciebie – podjął. – Będziesz w grupie desantowej. Nasz plan jest nadal aktualny. Dają sobie dwa tygodnie na wyspie i musisz przez ten czas przekazać informację na statek z Dreer Samher. Dostarczę ci wszystko, co będzie ci potrzebne do przekonania ich, żeby popłynęli do Nowego Crobuzon.

– Naprawdę uważasz, że zdołam ich namówić? Rzadko wypuszczają się na północ od Shankell, a Nowe Crobuzon leży około półtora tysiąca mil morskich w bok od ich trasy.

– Na Jabbera, Bellis… – zdenerwował się Silas, nie podnosząc głosu. – Ja ich nie przekonam, bo mnie tam nie będzie. – Poirytowana, ale i zażenowana Bellis nie odparła nic. – Wszystko ci przyniosę. – powtórzył Silas. – List w salt i ragamoll. Pieczęcie, instrukcje, dokumenty i dowody. Wystarczy, żeby przekonać kupców-kaktusów do popłynięcia na północ. I wystarczy, żeby rząd Nowego Crobuzon zorientował się w sytuacji i mógł się skutecznie zabezpieczyć.

Park kołysał się na falach. Rzeźby skrzypiały przy przechyłach. Bellis i Silas milczeli. Przez jakiś czas słychać było tylko szum wody i śpiew ptaków.

„Będą wiedzieli, że przeżyliśmy” – pomyślała Bellis. „A w każdym razie że on przeżył”.

Szybko stłumiła w sobie tę myśl.

– Uda nam się ich ostrzec – powiedziała zdecydowanym tonem.

– Będziesz musiała znaleźć sposób – powiedział Silas. – Zdajesz sobie sprawę, jaka jest stawka?

„Nie traktuj mnie jak imbecyla, do ciemnej cholery!” – pomyślała furią, ale kiedy spotkał się z nią na moment wzrokiem, nie sprawiał wrażenia skruszonego.

– Zdajesz sobie sprawę – powtórzył – co będziesz musiała zrobić? Będziesz musiała przekraść się przez armadyjskie straże, a potem przez zastępy anopheliusów. Dasz radę?

– Tak, dam radę – odparła zimno Bellis.

Powoli skinął głową. Znowu zaczął mówić i przez ułamek sekundy sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co powiedzieć.

– Nie będę… miał okazji zobaczyć się z tobą. Rozsądek nakazuje zatem, żebym trzymał się od ciebie z daleka.

– Oczywiście. Nie możemy teraz ryzykować.

Jego mina zdradzała smutek, poczucie jakiegoś niespełnienia. Bellis wydęła usta.

– Bardzo mi z tego powodu przykro i… – Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. – Kiedy wrócisz i będzie już po wszystkim, to może…

Głos odmówił mu posłuszeństwa.

Smutek Silasa odrobinę ją zaskoczył. Ona nie czuła zupełnie nic. Nie była nawet rozczarowana. Szukali czegoś u siebie nawzajem i znaleźli to, a oprócz tego mieli coś razem do zrobienia… może trochę eufemistyczne ujęcie sprawy… ale to wszystko. Nie żywiła do niego urazy. – Został w niej nawet cień sympatii i wdzięczności, coś jakby ciepła mgiełka, ale nic więcej. Zdziwił ją łamiący się głos Silasa, jego żal, przeprosiny i sugestia głębszych uczuć.

63
{"b":"101386","o":1}