– Na Armadzie jest tyle statków… Parowce dotarły do krawędzi bokiem i przekręciły się wzdłuż własnej osi, domy i wieże osypywały się z nich jak okruszki, spadł deszcz cegieł i ciał, setki wierzgających konwulsyjnie ludzi leciały wiele, wiele kilometrów w dół, mijając wszystkie wewnętrzne warstwy świata. A ja nawet się nie modliłem. Nie znalazłem w sobie siły. Potrafiłem tylko patrzeć… Pomosty i cumy pękały. Trawlery rozpadały się w powietrzu. Barki, szalupy, holowniki, drewniane okręty wojenne trzaskały, wybuchały, stawały w ogniu od wypluwanych przez kotły rozżarzonych do czerwoności węgli. Wielowiekowe statki długie na sto osiemdziesiąt metrów koziołkowały w dół. Wreszcie nad Blizną znalazła się rufa „Wielkiego Wschodniego”, która sterczała w powietrze. Armada przelała się przez wargę oceanu i rozpadła się na chaotyczną, pikującą konstelację elementów, żywi i martwi spadali pośród lawiny cegieł i masztów. Nie słyszałem nic oprócz rozbryzgującej się wody i wołania awanka. Sto dziewięćdziesiąt metrów „Wielkiego Wschodniego” wystawało nad przepaść, a mniejsze statki wokół chlustały do wąwozu. Nagle ciężar okrętu flagowego zrobił swoje, usłyszałem tak potężny trzask, jakby jakiemuś bogu pękła kość. Tylna część statku, do której był przywiązany mój aerostat, odłamała się i runęła, pociągając mnie na dół. Opasany ramionami wokół jakiejś rozpórki, leciałem w czeluść Blizny… Jesteście ciekawi, jak umrzecie, prawda? Dzielnie, z wrzaskiem, bezwiednie czy jak? Mnie śmierć zabrała oszołomionego, z ustami rozdziawionymi jak u kretyna, kiedy tyłek parowca pociągnął mnie na dół. Przeleciałem obok krawędzi Blizny, zostawiając nad sobą powierzchnię morza.
– Przez moment widziałem przez wodę kile statków, które znajdowały się nade mną, patrzyłem, jak zmierzają ku zagładzie. Mknąłem w przepaść razem z resztą „Wielkiego Wschodniego” i wszystkimi innymi statkami Armady. Parę razy wpadły mi w oko sterowce. Małe taksówki, ludzie w uprzęży, widać zdążyli zeskoczyć z pokładów swoich statków, kiedy te runęły. Próbowali posterować balonami do góry, ale lawina miażdżyła ich i zabijała. Ginęli trafieni przez spadający kadłub czy odłamek bloku mieszkalnego. „Arogancja” pikowała coraz szybciej. Zamknąłem oczy i próbowałem umrzeć… Nagle, sześć kilometrów pode mną, awank się poruszył. Musiał cierpieć męki, jego ciało pękało i krwawiło w powietrzu, przełamało się na pół pod własnym ciężarem, kiedy wyskoczyło z wodnej ściany. Kilometr grzbietu wystawał nad otchłań Blizny. Może spowodował to spazm bólu, w każdym razie awank nagle przepchnął się cały, wypadł z morza i poleciał w dół. Znowu wydał z siebie ten krzyk, spadając z prędkością większą od grawitacyjnej. Kiedy łańcuchy znowu wyciągnęły się na całą długość, szarpnął za miasto i przeciągnął jego resztę nad krawędzią. Rufa „Wielkiego Wschodniego” teraz została gwałtownie szarpnięta i lina cumująca „Arogancji” pękła.
– Pękła… – Rozwarłem powieki, kiedy aerostat pomknął ku niebu, wymijając się ze spadającymi fragmentami miasta, wydostał się z cienia tej ściany oceanu, bombardowany lawiną metalu i rozpłatanego drewna, wyfrunął z Blizny pod niebo. Wyrwałem się z tego wąwozu, oplatając ramionami rozpórkę. Przeżyłem. Pode mną końcówka Armady zsuwała się do Blizny. Deszcz małych statków Targu Zimowej Słomy. „Uroc”, „Człekozwierz”, zakład dla obłąkanych, stare łodzie z trocin w nawiedzanej dzielnicy… wszystko unicestwione. Wszystko spadało, rozbryzgując wodę, aż w końcu powierzchnia Ukrytego Oceanu wygładziła się. Wzlatując, spojrzałem w głąb Blizny. Spadająca Armada wyglądała z tej odległości jak obłok kurzu. Wirujący awank owijał się w trzydzieści kilometrów łańcucha, bezskutecznie usiłując wyrwać się ze szponów grawitacji. Nawet ten gigantyczny stwór w końcu zmniejszył się do rozmiarów punkcika. Zadarłem głowę, wykończony i oszołomiony faktem, że żyję, a kiedy ponownie spojrzałem w dół, nie zobaczyłem już nic.
Hedrigall umilkł, aby po kilku chwilach podjąć swoją opowieść.
– Poleciałem wyżej niż kiedykolwiek. Tak wysoko, że mogłem zobaczyć Bliznę w jej właściwym wymiarze: rysa na obliczu świata, nic więcej. Nie wiem, czy jacyś inni aeronauci się uratowali. Leciałem na wysokości ponad półtora kilometra i nikogo nie widziałem. Wiatr w górze był mocny, godzinami gnał mnie na południe. Odciągnął mnie od tego zabójczego miejsca, gdzie wszystkie prądy morskie zmierzają ku Bliźnie. Z „Arogancji” uchodził gaz. Odłamki rozpryśniętego miasta uszkodziły komorę. Traciłem wysokość. Wiedząc, co mnie czeka, ze skóry komory i drewna kabiny zrobiłem sobie tratwę. Czekałem przy włazie i kiedy mknęliśmy nisko nad wodą, zrzuciłem tratwę i skoczyłem w ślad za nią. Dopiero wtedy, skulony na tratwie, dopuściłem do siebie wspomnienie o tym, co widziałem.
– Przez dwa dni byłem sam z tymi obrazami. Myślałem, że umrę. Chwilami łudziłem się, że jeśli utrzymam się przy życiu dostatecznie długo, to może prądy zaniosą mnie na Wezbrany Ocean, tam gdzie czekają nasze statki. Ale nie jestem naiwny, wiedziałem, że to mrzonki. I nagle… to. – Po raz pierwszy, odkąd rozpoczął swoją niezwykłą opowieść, Hedrigall sprawiał takie wrażenie, jakby zamierzał znowu się załamać. – Co to jest? – pytał histerycznie. – Co to jest? Myślałem, że jesteście przedśmiertnym majakiem. Przecież widziałem, jak zginęliście – wyszeptał. – Widziałem, jak zginęliście. Kto wy jesteście? Co to za miasto? Co się ze mną dzieje?
***
Hedrigall zrobił się niebezpieczny, wrzeszczał rozgorączkowany i przerażony. Kochankowie uspokajali go, ale upłynęła dłuższa chwila, zanim jego bredzenia ucichły i zapadł w nerwowy sen.
Zapadła długa cisza. Bellis wskoczyła z powrotem we własną skórę, kiedy prysł urok opowieści Hedrigalla. Jej skóra była naładowana elyktrycznie, iskrzyła napięciem. Bellis czuła się pijana zgrozą.
– Co się stało? – syknął zimno Kochanek stężałym głosem.
– Wiem, o co chodzi – szepnął Tanner do Bellis. – Jesteśmy już w zasięgu wycieków z Blizny. Ten człowiek na górze… – urwał i pokręcił głową ze znękaną i osłupiałą miną. Bellis wiedziała, co zaraz usłyszy. – To nie jest prawdziwy Hedrigall, ten faktyczny, ten… stąd. Nasz Hedrigall dał dyla. Ten Hedrigall wyciekł z innej możliwości. To jest Hedrigall z tej możliwości, w której on został, a my dopłynęliśmy do Blizny trochę szybciej. Z tej możliwości, która się stała… która się stanie.
– Jabberze kochany i jasna cholera.
W pokoju na górze Kochankowie i Uther Doul kłócili się. Któryś z mężczyzn wysunął tę samą hipotezę co Tanner. Kochanka zareagowała gwałtownie.
– Nie pieprz bzdur! – bluznęła. – To tak nie działa. Nawet gdyby rzeczywiście wyciekł, to myślicie, że byśmy na niego trafili? Ukartowali to sobie. To jest nasz Hedrigall, który nie uciekł. Ukartowali to sobie, żebyśmy zawrócili. Nie gadaj mi tu o jakichś zasranych wybroczynach z Blizny! – Była wściekła. Nie dopuszczała nikogo do głosu. Złorzeczyła Utherowi Doulowi, a nawet, ku zdumieniu Bellis, Kochankowi. Błagał ją żeby się uspokoiła, żeby spróbowała pomyśleć logicznie. Dotarli tak blisko celu, lecz wyprawa była zagrożona, dlatego Kochanka grzmiała. – Coś wam powiem – denerwowała się. – Nie nabiorę się na te brednie. Przetrzymamy tego gnoja, dopóki nie wyciśniemy z niego prawdy. Powiemy ludziom, że musi odzyskać siły. Wydobędziemy z niego, co się naprawdę stało. Nie nabiorę się na te brednie – powtórzyła.
– Czy ona zwariowała? – syknął Tanner Sack do Bellis. – O czym ona gada?
– Widać gołym okiem, że chcą wywołać panikę – podjęła Kochanka. – Chcą pokrzyżować nam plany. Hedrigall spiknął się z bogowie wiedzą kim, ale my im nie pozwolimy dopiąć swego. Uther, zabierz go do celi. Dokładnie poucz strażników, a przede wszystkim starannie ich wybierz. Wybierz tych, których jesteś pewny. Ostrzeż ich, jakie kłamstwa mogą od niego usłyszeć. Położymy temu tamę – zakomunikowała stanowczo. – Nie pozwolimy tym wichrzycielom zwyciężyć. Ta historia nie może się wydostać poza te ściany. Gęby na kłódkę i płyniemy dalej. Wszystko ustalone?