Kochankowie podporządkowali wszystko poszukiwaniom abstrakcyjnej mocy Blizny. Oznaczało to zerwanie z merkantylną mentalnością Armady: tego rodzaju zuchwała wyprawa rządziła się inną, starszą logiką. Obywatele Armady byli piratami i w miarę poznawania szczegółów projektu Kochanków narastało w nich poczucie wyalienowania. Kochankowie nie proponowali złodziejstwa czy lichwy ani nawet taktyki przetrwania. Proponowali coś zupełnie innego.
Kiedy Armada zapisywała na swoim koncie kolejne niewiarygodne sukcesy, kiedy jej potęga wzrastała, Kochankowie mobilizowali obywateli swoją retoryką i pasją.
Kradzież „Sorgo” stanowiła największe osiągnięcie wojskowe we współczesnych dziejach Armady i widać było gołym okiem, że potęga miasta wzrosła, bo statki i maszyny miały więcej paliwa. Kiedy podniesiono awanka, Kochankowie mówili o łańcuchach sprzed stuleci, o wypełnieniu tajnej, historycznej misji Armady, o możliwości szybkiego przemieszczania się po morzach i łupienia dalekich lądów.
Teraz okazało się jednak, że był to jeden wielki kant. Kochankowie zabrali ich bowiem na jakieś mistyczne poszukiwania. I chociaż przedsięwzięcie to wciąż emocjonowało tysiące Armadyjczyków, znacznie większa liczba obywateli zniechęciła się do niego, a coraz liczniejsze rzesze czuły się oszukane.
Zresztą odkąd awank osłabł – czego nie dało się ukryć – nawet prawdziwy cel jego przywabienia, czyli poszukiwanie Blizny, stanął pod znakiem zapytania. Jeśli awank nadal będzie zwalniał, to co wtedy?
Bunt Brucolaca, z jego śmiertelnym żniwem i utratą zaufania do władz, nadszarpnął morale Armadyjczyków, które i tak stale się pogarszało. Lojalne patrole Niszczukowód wyczuwały narastającą wrogość, nieukierunkowany gniew – nawet w ich własnej dzielnicy.
Setki Armadyjczyków poniosły śmierć. Rozszarpani, trafieni przypadkową kulą pogryzieni, sparaliżowani i wyssani z krwi przez wampiry, zgnieceni przez walące się budynki, strawieni przez ogień, zatłuczeni. Dużo więcej ofiar pociągnęła za sobą bitwa z Nowym Crobuzon, ale trauma była teraz nieporównanie dotkliwsza. Ci ludzie zginęli z ręki swoich ziomków, w wojnie domowej. Mieszkańców Armady to wszystko paraliżowało i porażało.
Niektórym z tych, co widzieli grindylow, przyszło do głowy, że Brucolac nie potrafiłby zatrzymać awanka i zakrzywić rzeczywistości tymi taumaturgicznymi erupcjami, ale tylko garstka Armadyjczyków znała prawdę o zawartej umowie. Ludzie z reguły ograniczali się do zdawkowych uwag na temat niesamowitej magii wampirów i nie drążyli tego tematu.
Grindylow zniknęli tak szybko, jak się pojawili i prawie nikt z tych nielicznych, którzy ich widzieli, nie miał pojęcia, co to były za istoty. Zagadka pozostała niewyjaśniona i przesłonięta przez wojnę domową.
Setki Armadyjczyków poniosły śmierć z rąk współobywateli.
***
Krüach Aum nie żył. Bellis nie płakała po nim – rozstrajał ją socjopatyczny spokój naukowca i jego mózg podobny do dyferencjału – ale doceniała patetyczność jego losów.
Uciekinier z więziennej wyspy zamkniętej przez własną historię. Przybywa do najdziwniejszego miasta w całym Bas-Lag, gdzie jest wykorzystywany równie bezwzględnie jak poprzednio przez władze Gnurr Kett, a potem ginie podczas próby wyleczenia istoty, w której wyczarowaniu brał udział. Co za dziwne, mizerne życie.
Johannes Tearfly nie żył. Bellis z zaskoczeniem stwierdziła, że jest jej z tego powodu autentycznie smutno. Wspominała go ze ściśniętym gardłem. Okoliczności jego śmierci były niewyobrażalne – jakież to musiało być przerażające, tak ciemno i zimno, tak klaustrofobicznie, tak głęboko pod powierzchnią świata. Przypomniała sobie, jaki był przejęty i zafascynowany, kiedy przygotowywał się do zejścia na dno. Jak na tchórza zachował się imponująco.
Szekel nie żył.
To ją załamało.
Nazajutrz po buncie, kiedy na tyle odzyskała siły w nogach, że mogła chodzić, łaziła bezwiednie po miejscach walk, scenach wojny, mijając trupy, roznosząc na butach ślady krwi.
Na jednym z trawlerów koło zniszczonego „Nosidła”, w cieniu drewnianego magazynu, który rozpościerał swoje okapy nad zakrwawionymi kocimi łbami, Bellis znalazła Tannera Sacka, zgiętego wpół, pod ścianą. Tuż obok niego zobaczyła Angevine, przetworzoną kobietę, na której twarzy łzy żłobiły bruzdy w brudzie.
Bellis od razu wiedziała, nad czym pochyla się porażony zgryzotą Tanner. Z ręką na ustach puściła się biegiem i zobaczyła wypatroszone zwłoki Szekla. Sprawiał wrażenie osłupiałego, zaskoczonego stanem, w jakim się znajduje.
Musiała chodzić pośród wspomnień o nim. Nienawidziła tego. Nienawidziła smutku, jaki ją wtedy opadał. Nienawidziła rozpaczy, nienawidziła zdziwienia, jakie odczuwała, kiedy pomyślała o tym, że Szekel nie żyje. Bardzo lubiła tego chłopca.
A już najbardziej nienawidziła poczucia winy, w którym była zanurzona po uszy. Wykorzystała Szekla. Oczywiście w dobrej wierze, ale wykorzystała go. Miała okropną, pulsującą świadomość, że gdyby nie jej poczynania, Szekel by żył. Gdyby nie wzięła od niego książki i nie spożytkowała do swoich celów albo gdyby ją po prostu wyrzuciła.
Aum nie żył, Johannes nie żył, Szekel nie żył.
A Silas Fennec żyje.
Znacznie później Bellis spotkała Carrianne, która błąkała się oszołomiona uliczkami wokół swojego domu. Całą noc przesiedziała za zamkniętymi na klucz drzwiami, aby stwierdzić po wyjściu na zewnątrz, że jest mieszkanką nieistniejącego okręgu.
Nie mogła uwierzyć, że Brucolac usiłował przejąć władzę i nie mogła uwierzyć, że go pojmano. Była jak dziecko we mgle, oglądała wydarzenia, których nie rozumiała.
Bellis nie mogła powiedzieć Carrianne o tym, co robiła i widziała na dnie „Wielkiego Wschodniego”. Powiedziała jej tylko, że Szekel nie żyje.
Razem poszły posłuchać przemówienia Kochanków.
Po dwóch dniach od buntu włodarze Niszczukowód zwołali wiec na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”. Carrianne najpierw powiedziała, że nie pójdzie. Słyszała, co zrobiono z Brucolakiem i oznajmiła, że nie ma ochoty widzieć go w takim położeniu. Uważała, że nie zasłużył sobie na ten gwałt. „Nieważne, co zrobił. Nie zasłużył sobie na taki los” – dowodziła.
Bellis nie miała jednak kłopotów z przekonaniem jej do zmiany decyzji. Trzeba pójść i posłuchać, co Kochankowie mają do powiedzenia. Znali sytuację, wiedzieli, co się dzieje w mieście. Była to z ich strony próba odzyskania kontroli nad Armadą.
Na przednim pokładzie czekał gęsty tłum poobijanych, okaleczonych ludzi, zmizerowanych i posępnych.
Nad ich głowami Brucolac bełkotał i skowyczał z cicha w słońcu. Jego poparzona i plamista skóra przypominała mapę.
Na jego widok Carrianne krzyknęła z obrzydzenia i rozpaczy, po czym powiedziała do Bellis, że wraca do domu. Po chwili jednak znowu zerknęła na wampira. Pomysł, że ta wycieńczona, owrzodziała, śliniąca się i kłapiąca szczękami postać to Brucolac, wydał się jej niepoważny. Ten bredzący wrak budził w niej tylko litość.
Kochankowie wstąpili na podwyższenie i stanęli twarzami do tłumu, mając u boku Uthera Doula. Wyglądali na zżeranych troskami i potwornie zmęczonych. Zgromadzeni obywatele patrzyli na nich z dziwnym połączeniem szacunku i napastliwości.
„No to przekonajcie nas ponownie” – mówiły ich spojrzenia. „Powiedzcie nam, że gra jest warta świeczki”.
I sprawili się imponująco. Bellis słuchała i patrzyła, jak nastroje łagodnieją.
Kochankowie byli prawdziwymi zawodowcami. Nie zaczęli od bombastycznego przechwalania się, jak to odparli zagrożenie i urwali głowy hydrze zdrady dzięki swej potędze i przebiegłości.
– Wielu spośród poległych – zaczął Kochanek – wielu spośród wojowników, którzy ponieśli śmierć, było lojalnymi obywatelami. Ci uczciwi ludzie walczyli w przekonaniu, że tego wymaga od nich dobro miasta.