Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Otworzywszy Bellis drzwi, Szekel długo wpatrywał się w nią bez słowa, kompletnie zdezorientowany.

Poznał ją, ale natychmiast doszedł do wniosku, że musiał się pomylić. Ta biała jak płótno niewiasta z suchymi czarnymi włosami, które opadają na ramiona jak wiechcie wyschniętej trawy i rysami, w które wpisane są lata cierpienia, to nie może być Coldwine, tylko jakaś podobna do niej zniszczona życiem łazęga.

– Wpuść mnie, Szekel – powiedziała głosem, do którego zupełnie się nie poczuwała. – Muszę porozmawiać z Tannerem Sackiem.

Niemy i przerażony, odstąpił w lewo.

Tanner Sack przewrócił się na drugi bok i bredził coś kołowatym językiem. Oczy miał kaprawe. Nagle zerwał się, rozrzucając wokół siebie pościel. Wycelował palcem w Bellis.

– Wypieprz ją stąd, Szekel! – krzyknął. – Wypieprz ją stąd!

– Posłuchaj mnie! – powiedziała Bellis gardłowym głosem. – Proszę cię…

– Mam w dupie twoje gadanie, ty suko!

Tanner trząsł się z wściekłości. Za plecami Bellis rozległ się terkot silnika. Podjeżdżała do nich Angevine.

– Musisz mnie wysłuchać – wyburczała Bellis, usiłując krzyknąć. – Masz dużo znajomych. Możesz to rozgłosić po mieście… – urwała i skręciła się z bólu, bo Angevine położyła jej rękę na plecach. – Wiesz, dokąd płyniemy? – zdołała wydusić. – Wiesz, po co jesteśmy na tym morzu, na którym nic nie porusza się tak, jak powinno? – Tanner spojrzał na Szekla, potem na Angevine. Wszyscy troje mieli osłupiałe miny. – Posłuchajcie! – krzyknęła Bellis, kiedy Angevine wypchnęła ją za drzwi do wtóru ostatniej wiązanki Tannera.

Bellis powoli maszerowała w stronę biblioteki. Krew przesiąkła przez bandaże i na koszuli wykwitły czerwone plamy. Znalazła zbombardowaną dzielnicę z „Pinchermarnem”, gdzie bibliotekarze wydobywali książki spod rumowiska.

– Bellis!

Carrianne zbaraniała na jej widok. Bellis znowu trochę majaczyła.

– Musisz mnie posłuchać – wykrztusiła.

Wyszły na zewnątrz i Carrianne opasała ją opiekuńczo ramieniem. Bellis cierpiała potworny ból i mówiła z wykrzywioną twarzą:

– Johannes. Tearfly. Carrianne, musisz mi pomóc w znalezieniu Johannesa Tearfly'a…

Carrianne skinęła głową.

– Wiem, Bellis. Już mi o tym powiedziałaś.

Znalazły się w pomieszczeniu, którego Bellis nie rozpoznała, potem w innym. Była tak zmęczona, że bliska omdlenia. Carrianne i Bellis zawisły nad miastem w ciemnym powietrzu, światła Armady gasły w skomplikowanej sekwencji. Bellis kilka razy usłyszała własny głos, który zabrzmiał jej zupełnie obco.

Przeszył ją ekstatyczny, zimny ból, podniosła wzrok i stwierdziła, że jest we własnym łóżku, w swoim kominowym mieszkaniu. Pamięć – a może wyobraźnia – podsunęła jej obraz Carrianne zdejmującej bandaże i smarującej plecy Bellis maścią. Zamknęła oczy. Coś usłyszała, jakiś cichy, rytmiczny dźwięk.

– Bogowie. Bogowie. Bogowie. Bogowie.

Był to głos Carrianne. Bellis przekręciła głowę i zamglonymi oczami zobaczyła nad sobą twarz przyjaciółki, skrzywionej, zagryzającej wargę, wcierającej maść.

„Co się stało?” – próbowała spytać Bellis, która w pierwszej chwili pomyślała, że jej przyjaciółkę coś boli, ale zaraz sobie przypomniała, co się stało. Nie umiała odmówić sobie pożalenia się nad swoim losem.

Kiedy następnym razem otworzyła oczy, w pokoju oprócz Carrianne był też Johannes. Pili herbatę i z zakłopotaniem na twarzach rozmawiali, siedząc przy jej łóżku.

Była noc. Bellis pojaśniało w głowie.

Johannes szarpnął się, kiedy zobaczył, że Bellis się poruszyła.

– Bellis, Bellis – powiedziała łagodnie Carrianne. – Na litość bogów, dziewczyno, coś ty zrobiła?

Carrianne była przerażona. Jej troska napełniła Bellis głęboką wdzięcznością. Nie mogła im jednak wyjaśnić, skąd wzięły się rany.

– Nie chce z nami o tym rozmawiać – stwierdził Johannes speszonym tonem. Sprawiał wrażenie szczerze zatroskanego, ale i zakłopotanego. – Przecież widzisz… musiała być na bakier z… Przypuszczalnie ma szczęście, że w ogóle tu jest.

– Do ciemnej cholery, Bellis! – Carrianne wściekła się. – W dupie ich mam! – Jednym pociągnięciem ramienia ogarnęła całą władzę. – Powiedz nam, za co ci to zrobili.

Bellis nie mogła się powstrzymać od uśmiechu. „On ma rację” – pomyślała, podnosząc zamglone oczy na Johannesa. „On jest śmierdzącym tchórzem, a ty, bogowie raczą wiedzieć dlaczego, moją wspaniałą, odważną i lojalną przyjaciółką, Carrianne… Ale to on ma rację. Nie powinnaś się do tego mieszać. I ja do tego nie dopuszczę, choćby nie wiem co. Jestem ci to winna”.

– Czyli znalazłaś go? – zdołała powiedzieć.

– Carrianne bardzo się postarała – stwierdził Johannes. – Przekazała mi wiadomość.

Bellis usiadła na łóżku wyprężona i zacisnęła zęby, bo popękana skóra zaprotestowała.

– Muszę z wami porozmawiać – rzekła nieco silniejszym głosem. Powoli pokręciła głową. – Przez ten ostatni tydzień… byłam sama. W tym czasie dookoła wszystko się zmieniło. Na pewno zauważyliście. Wiem, z czego to wynika. Wiem, co się dzieje. – Zamknęła oczy i długo milczała. – Wiecie, gdzie jesteśmy? Wiecie, na jakie wody wpłynęliśmy?

Carrianne i Johannes wymienili spojrzenia.

– Na Ukryty Ocean – odparła Carrianne ostrożnym tonem.

Bellis zdołała uśmiechnąć się nieznacznie.

– Tak jest.

„Do licha z wami wszystkimi” – pomyślała. „Nie potrzebuję tego zdrajcy i zasrańca Fenneca. Sama sobie poradzę”.

– A wiecie, dokąd płyniemy? – spytała.

– Do Blizny – odrzekł Johannes.

Słowa uwięzły jej w gardle. Wytrzeszczyła na niego oczy i zobaczyła, że Johannes patrzy na nią z zatroskaniem i dezorientacją, a potem kieruje wzrok na Carrianne, która kiwa głową.

– Do… Blizny.

Słowa te zabrzmiały w jej ustach niepewnie i głupio, nie były objawieniem, tylko absurdalnym echem.

Złamali ją. Wygrali. Nie zostało w niej nic, absolutnie nic.

Po wyjściu Johannesa Bellis i Carrianne siedziały do późna i rozmawiały. Carrianne wszystko jej opowiedziała.

„Co za tydzień” – Ten niedorzeczny eufemizm tłukł się jej w głowie. „Żeby akurat taki tydzień przegapić”.

Kochankowie obwieścili to publicznie.

Nie dało się ukryć przed armadyjskimi pilotami, kapitanami i nauskopistami, że charakterystyka wody i powietrza uległa zmianie. Nie dało się przed nimi ukryć nagłych przeciwprądów, które biegły pod powierzchnią w kierunku przeciwnym do fal. Kompasy zaczęły wariować, czasem na wiele minut gubiąc północ. Odległość od horyzontu była zmienna. Armadyjskiej flocie płynęło się coraz trudniej.

Awank nic sobie, rzecz jasna, nie robił z tych sił. Ani odrobinę nie zbaczał z kursu, ciągnąc za sobą miasto.

Zaroiło się od plotek, ale w mieście było tylu doświadczonych, oczytanych marynarzy, że prawdy nie dało się ukryć. Awank, kierowany przez pilotów z Niszczukowód, ciągnął Armadę na Ukryty Ocean. Wszystkie historie na temat tego akwenu znajdowały potwierdzenie.

A potem, szóstego khandi kwarty cielesnej, Kochankowie zorganizowali szereg publicznych spotkań w swoim okręgu i w tych sprzymierzonych.

– Z Kochanka jest zajebisty mówca – powiedziała Carrianne. – Słyszałam go w Książkowicach. „Kiedy tu przyjechałem, byłem nikim” – mówił. „Zacząłem się stwarzać, i dzieła tego dokończyła moja Kochanka, która stworzyła mnie, stworzyła siebie i stworzyła to miasto”. Aż głos mu drżał. „I czy dzięki nam Armada nie stała się potęgą?” Ludziom strasznie się to podobało. Bo to prawda. To były dobre lata świetne zbiory i łupy. No i „Sorgo” – nie było cię, kiedy ją sprowadzili, prawda? – Carrianne uśmiechnęła się i pokręciła z podziwem głową. – Zrobił z nas potęgę, tego nikt mu nie odbierze. A potem ten zajebisty awank…

– Myślałam, że jesteś lojalną obywatelką Pragnieniowic – przerwała jej Bellis, a Carrianne przytaknęła skwapliwie.

– Bo jestem, ale twierdzę, że w tym wypadku… Myślę, że Brucolac nie ma racji. Jak dla mnie to wszystko jest sensownie pomyślane.

124
{"b":"101386","o":1}