Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Raczy urzędnicy wytrzeszczyli oczy. Z powolną, komiczną symultanicznością spojrzeli po sobie, aby ponownie skierować wzrok na kapitana Myzovica.

– Przyznajemy, że jesteśmy… zakłopotani tym, co pan mówi, panie kapitanie.

Tłumacz cicho przełożył słowa swoich przywódców, niezmienionym głosem, ale na ułamek sekundy spotkał się z Bellis wzrokiem. Coś między nimi przeskoczyło, wspólne zdziwienie, poczucie koleżeństwa.

„W co zostaliśmy wplątani, bracie?” – pomyślała Bellis i zatęskniła za cigarillo.

– Nie posiadamy żadnej wiedzy o tym, o czym pan mówi – wyrzekł jej odpowiednik po drugiej stronie. – Platformy nas nie interesują, byle regularnie wpływał czynsz za cumowanie. Co się stało, Panie kapitanie?

– Stało się to – odparł kapitan Myzovic napiętym tonem – że nasza głębokowodna wiertnica, nasza ruchoma platforma, zniknęła. – Zaczekał, aż Bellis przekaże jego słowa, a potem zaczekał jeszcze trochę, przedłużając milczenie. – Pozwolę sobie dodać, że zniknęła wraz ze świtą pięciu pancerników, oficerami, załogą, naukowcami i geoempatą. Pierwsza wiadomość o tym, że platformy „Sorgo” nie ma już tam, gdzie być powinna, dotarła na Wyspę Tańczącego Ptaka trzy tygodnie temu. Załogi pozostałych platform pytały, dlaczego nie powiadomiono ich o rozkazie relokacji „Sorgo”. Ale taki rozkaz nie został wydany. – Kapitan odstawił szklankę i przeszył dwa raki wzrokiem. – „Sorgo” miała pozostać in situ przez co najmniej sześć kolejnych miesięcy. Powinna być tam, gdzie ją zakotwiczyliśmy. Panie przewodniczący, panie radco. Co się stało z naszą platformą?

– Nic na ten temat nie wiemy.

Tłumacz oddał w przekładzie miękkość tonu Skarakatchiego. Kapitan Myzovic splótł dłonie.

– Rzecz wydarzyła się ledwo sto mil morskich od tego miejsca, na wodach terytorialnych Salkrikaltoru, na obszarze morza regularnie patrolowanym przez waszą marynarkę wojenną i przez waszych myśliwych, a wy nic nie wiecie? – spytał opanowanym, lecz groźnym tonem. – Coś niezwykłego, panowie radcy. Nie umiecie powiedzieć, co się stało? Zatopił ją nienaturalny szkwał, zaatakowano ją i zniszczono? Chcecie powiedzieć, że nic nie słyszeliście? Coś takiego zdarzyło się tuż pod waszym nosem, a do was absolutnie nic nie dotarło?

Zapadła długa cisza. Raki nachyliły się ku sobie i odbyły szeptaną naradę.

– Dochodzą do nas różne pogłoski… – powiedział król Skarakatchi za pośrednictwem tłumacza. Drood’adji rzucił im obu ostre spojrzenie. – Ale o tym nic nie słyszeliśmy. Możemy zaofiarować naszym przyjaciołom z Nowego Crobuzon wsparcie i wyrazy współczucia, ale nie mamy dla nich żadnych informacji.

– Nie ukrywam, że jestem bardzo niezadowolony – powiedział kapitan Myzovic po cichej konsultacji z Cumbershumem. – Nowe Crobuzon nie może dłużej płacić za prawo do cumowania platformy, której już nie ma. Niniejszym obniżamy czynsz o jedną trzecią. I powiadomimy nasze władze o tym, że nie byliście w stanie udzielić nam pomocy. Położy się to cieniem na reputacji Salkrikaltoru jako strażnika naszych interesów. Mój rząd dokona pogłębionej analizy tej sytuacji. Być może trzeba będzie dokonać pewnych korekt w naszych wzajemnych stosunkach. Dziękuję za waszą gościnność. – Dopił wodę. – Zatrzymamy się na noc w porcie Salkrikaltor. Jutro rano podnosimy kotwicę.

– Chwileczkę, panie kapitanie, jeśli można. – Przewodniczący rady podniósł dłoń. Mruknął coś krótkiego do Drood’adjiego, który skinął głową i dostojnym krokiem wyszedł z sali. – Jest jeszcze jedna sprawa do omówienia.

Po powrocie Drood’adjiego Bellis wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Przyszedł z nim mężczyzna rasy ludzkiej.

Był tutaj tak bardzo nie na miejscu, że wprawiło ją to w osłupienie. Gapiła się na niego jak kretynka.

Mężczyzna, trochę młodszy od niej, miał szczerą i pogodną twarz. Przyszedł z dużym plecakiem i w czystym, choć znoszonym ubraniu. Uśmiechnął się do Bellis rozbrajająco. Zmarszczyła brwi i zerwała kontakt wzrokowy.

– Kapitan Myzovic? – Mężczyzna mówił w ragamoll z akcentem crobuzońskim. – Porucznik Cumbershum? – Uścisnął im obu dłonie. – Niestety, nie znam pani nazwiska, łaskawa pani – powiedział, podając jej rękę.

– Panna Coldwine jest naszą tłumaczką – powiedział kapitan, zanim Bellis zdążyła odpowiedzieć. – Jeśli ma pan jakąś sprawę, proszę mówić ze mną. Kim pan jest?

Mężczyzna wyjął z kieszeni marynarki urzędowo wyglądający zwój.

– To powinno wszystko panu wyjaśnić, panie kapitanie. Kapitan uważnie przejrzał dokument. Po chwili podniósł ostro wzrok i lekceważąco pomachał zwojem.

– Co to za bzdury, co licha ciężkiego? – syknął tak nagle, aż Bellis drgnęła nerwowo.

Trącił zwojem Cumbershuma. – Sądzę, że sytuacja jest w miarę czytelna, panie kapitanie – powiedział mężczyzna. – Mam inne kopie, na wypadek, gdyby pański gniew wziął górę nad pańskim rozsądkiem. Obawiam się, że będę musiał przejąć dowodzenie pańskim statkiem.

Kapitan wydał z siebie szczeknięcie śmiechu.

– Doprawdy? – Jego głos był niebezpiecznie napięty. – Tak się rzeczy mają, panie… – Pochylił się nad dokumentem trzymanym przez porucznika. – Panie Fennec? Doprawdy?

Bellis zauważyła, że Cumbershum patrzy na nowo przybyłego z zaskoczeniem i paniką. Wszedł kapitanowi w słowo.

– Panie kapitanie, niech wolno mi będzie zasugerować, abyśmy podziękowali naszym gospodarzom i pozwolili im wrócić do ich spraw.

Spojrzał znacząco w stronę raków. Tłumacz słuchał uważnie. Kapitan zawahał się i skinął zdawkowo głową.

– Panno Coldwine, proszę poinformować naszych gospodarzy, że ich gościnność przerosła nasze oczekiwania – rozkazał szorstko. – Niech im pani podziękuje, że poświęcili nam swój czas. Sami trafimy do wyjścia.

Kiedy Bellis mówiła, raki kłaniały się z wdziękiem. Dwaj radcy podeszli do przodu i podali im ręce na pożegnanie, ku niekamuflowanej furii kapitana. Wyszli tymi samymi drzwiami, którymi przybył Fennec.

– Panno Coldwine. – Kapitan pokazał na drzwi, które prowadziły z powrotem do batysfery. – Proszę zaczekać na zewnątrz. To są sprawy wagi państwowej.

Bellis ślęczała na korytarzu, przeklinając w duchu. Zza drzwi dobiegały ją bojowe ryki kapitana, ale choćby nie wiedzieć jak się wytężała, nie rozumiała ani słowa z tego, co było mówione.

– A niech to wszyscy diabli – mruknęła i wróciła do gołego, betonowego pomieszczenia, w którym kapsuła leżała na boku niby jakieś karykaturalne stworzenie błotne. Racza odźwierna czekała bezczynnie, mlaskając z cicha.

Pilot kapsuły dłubał w zębach. Czuć było od niego rybami.

Bellis oparła się o ścianę i czekała.

Po z górą dwudziestu minutach do pomieszczenia wpadł jak burza kapitan, a za nim Cumbershum, który rozpaczliwie usiłował go udobruchać.

– Kurwa, nie mów nic do mnie teraz, Cumbershum, dobra? – krzyczał kapitan. Oczy osłupiałej Bellis wyszły z orbit. – Trzymaj z dala ode mnie tego pierdolonego Fenneca, bo inaczej nie ręczę za siebie – nawet jeśli legitymuje się urzędowym listem z pierdoloną pieczęcią.

Za plecami porucznika, w drzwiach, pokazała się głowa Fenneca.

Cumbershum pokazał Bellis i Fennecowi, żeby zajęli miejsca z tyłu batysfery – Wyglądał na wystraszonego. Kiedy usiadł przed Bellis, obok kapitana, zobaczyła, że ucieka przed jego wzrokiem.

Po tym, jak morze zaczęło się wlewać przez ściany betonowego hangaru i silniki wprawiły kapsułę w wibrację, mężczyzna w podniszczonym, skórzanym płaszczu odwrócił się do Bellis z uśmiechem.

– Silas Fennec – szepnął i podał jej rękę.

Bellis uścisnęła ją po chwili wahania.

– Bellis – burknęła. – Coldwine.

Podczas jazdy na powierzchnię nikt się nie odzywał. Po wejściu na pokład „Terpsychorii” kapitan pognał do swojego biura.

– Panie Cumbershum – warknął – sprowadź pan tutaj pana Fenneca.

Silas Fennec zobaczył, że Bellis go obserwuje. Szarpnął głową w stronę pleców kapitana i wywinął oczami, po czym skinął pożegnalnie głową i potruchtał w ślad za kapitanem.

12
{"b":"101386","o":1}